Wpisy archiwalne w kategorii

_Midi

Dystans całkowity:12210.90 km (w terenie 3080.50 km; 25.23%)
Czas w ruchu:642:06
Średnia prędkość:19.02 km/h
Maksymalna prędkość:52.02 km/h
Liczba aktywności:188
Średnio na aktywność:64.95 km i 3h 24m
Więcej statystyk

Z dziewczynami do Tuczy

Czwartek, 3 czerwca 2010 · Komentarze(2)
W tym tygodniu Milenka zgadała się z Kasią na wyjazd nad Woświn do Tuczy. W Międzyczasie dowiedziała się o tym Kondzia, jak już wcześniej wspominałem, najlepsza wolna partia do wzięcia w Zachodniopomorskiem. Wiedzieliśmy już, że z Magdą nie ma żartów, znaczy że nie ma szans dojechać do celu :)

Mimo wszystko zabraliśmy i ją, no bo co tak sama będzie tam siedzieć na wsi bidula. Fakt, że chciała dojechać samochodem pozostawiliśmy bez komentarza i zaczekaliśmy w na krzyżówce w Wierzbięcinie.

Kasia


Milenka i jej ulubione miny


Kondzioliza dotelepała się na swoim kaszlaku po jakichś 10 minutach. W Wierzbięcinie czekał na nią nowy bike "apollo excel" cokolwiek to jest, a na mnie czekało dmuchanko, jak zwykle. W końcu, mogliśmy ruszyć. Pierwszy przystanek - Dobra Nowogardzka i krótka wizyta na cmentarzu.

Tam Kasieńka pokazała nam pomnik niemieckich żołnierzy poległych w I Wojnie Światowej



Później już tylko nad jezioro, chociaż to co jeszcze na zdjęciu, to tylko kałuża



Nad jeziorem pięknie, szkoda tylko, że prawie cała infrastruktura jest poniszczona. Brakuje pomostu, a ten metalowy co pozostał, nie posiada obecnie schodów.





Milenka okazując mi swoją miłość, ukręca głowę mą. Jak zwykle przeżyłem!



Nad jeziorem Milenka porobiła Kondzi nieco zdjęć do anonsów matrymonialnych ;) Może się jakiś królewicz kiedyś znajdzie co by ją przygarnął. Jakby był jakiś chętny kolarz - walić do mnie na priv :D





Wygłupom końca nie było.






A oponki ciągle czekają na jakiś dłuższy dystansik



Nastał jednak czas powrotu - pod wiatr, co miało zweryfikować kto jest tak na prawdę dziś mocny. Ja odpadałem, bo od dwóch dni spożywałem tylko Smectę.
Jak widać z przodu cisnęła Milenka (z którą notabene przegrałem ścig do Dobrej) oraz Kondzia, jak się później okazało, czarny koń peletonu :)
Razem z Kasią zamykałem stawkę.



Pod koniec Kasię bolały już strasznie kolana, nie ma co się dziwić, jak pod górkę jechała na najtwardszym przełożeniu. Zauważyłem, że Milenka zaczęła dawać Kasi rady identyczne do tych jakie ja dawałem jej kiedyś tam. To znaczy wciskała te same kity :) Fakt faktem, na Milenkę podziałały, a i Kasia bardzo dzielnie dojechała.

Dworek w Kulicach



Przyznam, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Zrobić 52 kilo na pierwszy raz, 20 kilowym rowerem to wyczyn niesamowity! Serdeczne gratulacje Kasia!

Trzeba też pochwalić Magdalenę. Oznajmiła, że na lepszym rowerze jest gotów jechać nad morze i z powrotem. Tak więc Magda, zacząłbym już odkładać na sprzęt, bo drogi jest :)

A Milenka powiedziała, że najbardziej zmęczyła się tak powolną jazdą.


Na sam koniec jeszcze jedno zdjęcie z wczorajszego niesamowitego koncertu Marizy - pierwszej damy Fado. Do tej pory myślałem, że to Bjork ma najlepszy kobiecy głos, ale to co potrafi Mariza nie da się nawet opisać. Mrozi krew w żyłach! Trzeba doświadczyć tego na żywo, żaden zapis na CD, DVD nie jest w stanie tego odzwierciedlić.




Więcej zdjęć z koncertu
Więcej zdjęć z wycieczki

kawał dobrego jeździectwa

Środa, 19 maja 2010 · Komentarze(2)
Tak, tego mi brakowało. Jazdy jak za dawnych lat. Szkoda tylko, że tak krótko. Znalazłem za to idealne leśne tereny do gubienia się wieczorami.

Dziś pojechałem z zamiarem potaplania się w błocie. Początkowo, tak jak ostatnio, szosą do Czermnicy. Nieco dalej skręciłem w las. Piękny las, taki jaki kocham najbardziej - zielony i gęsty. I z hektarami pól jagodowych.



Pokręciłem się tam jakiś czas, bo jechało się pięknie. Droga po deszczu wilgotna, gdzieniegdzie jednak można się było zakopać, a nawet zrobić ślizg na błocie. Czyli wszystko czego dusza zapragnie.

Co chwilę drogę przebiegał mi jakiś jeleń, sarna, zając. Co chwilę mijało się jakiś ciek wodny, kanał czy strumień.





W pewnym momencie wyjechałem nieopodal leśnej osady, którą prawdopodobnie już kiedyś odwiedziłem. Było to Żychlikowo, tak więc postanowiłem ponownie skręcić w las i jeszcze się troszkę pobłąkać. W końcu wyjechałem na pole, długie i szerokie.



W oddali można było zauważyć wystające uszy jakiejś sarny. Pojechałem jednak polną drogą do wsi Świętoszewo i tam znów skręciłem w las. Tym sposobem dojechałem do zalanej kopalni kredy w Czarnogłowach. Teraz jest tam piękne jezioro. Trzeba je kiedyś odwiedzić z Milenką.



Czas było wracać, tym bardziej, że dawno minęła już godzina powrotu obiecana Milence. Droga jednak była wyboista. To chyba stary nasyp wąskotorówki. Nie dało się tam jechać szybciej niż 10km/h, ale w końcu doprowadziła mnie do normalnej leśnej drogi. I znów piękna jazda. Rozpędziłem się nieco i za zakrętem pojawiło się stado dzików, które wnet czmychnęło do lasu. Poczekałem chwilkę i chyba słusznie, bo na drodze zostały dwa małe warchlaczki, które jeszcze nie wiedziały o co chodzi. Na koniec, jakby je asekurując przebiegły jeszcze dwie dorodne świnie. Wielkie jak cholera.

Jadąc dalej napotkałem leśny drogowskaz na Trzechel. Postanowiłem tam pojechać, bo wiem, że dalej już prosto do Nowogardu. Wcześniej jeszcze w lesie zauważyłem uciekającego bobra, tzn. chyba bobra, bo taki kulisty i z wielkim szerokim ogonem. W każdym bądź razie takiego zwierza jeszcze nie widziałem.

Na koniec pocisnąłem szosą przez Czermnicę, Strzelewo i Świerczewo. Fajnie się jechało, na liczniku prawie cały czas 29-32 km/h.

Już wiem gdzie będę śmigać w najbliższym czasie.

Powrót z pracy

Wtorek, 11 maja 2010 · Komentarze(4)
Tydzień tęsknoty za rowerkiem wytworzył u mnie awersję do wszystkiego dookoła. Tak więc musiałem zaliczyć kolejny powrót z pracy. Wcześnie rano, o 4:45 postanowiłem jeszcze zajechać do miasta, żeby spojrzeć na jezioro spowite mgłą. Fajnie tam jest. Jakiś wędkarz brodzący w woderach, gdzieniegdzie myśliwi. I ta cisza...
Czas jednak było wracać, żeby zapakować się do PiKaPa.



W powrotną drogę miałem zamiar przycisnąć. Tak żeby zrobić traskę w dwie i pół godziny. W Szczecinie było jeszcze nieźle, ale zaraz za rogatkami zacząłem słabnąć. Dodatkowo coraz silniejszy wiatr robił swoje. Na szczęście szosy w okolicach Klinisk zostały załatane, takim grysikiem, który z czasem, jak mniemam, ma się scalić. Póki co ten grysik zafundował mi laczka. Pierwszy w tym roku. Dobrze, że okolica była całkiem przyjemna i mogłem spokojnie i bezstresowo sobie pomajstrować.



Przez ten okres niejeżdżenia zrobiło się przyjemnie zielono. W końcu jest prawdziwa wiosna, no może prócz temperatury.
Mimo wszystko bardzo miło.



Pola zaczynają się też żółcić



Ulubiona traska z Mostów do Maciejewa. Nie mogę się doczekać jesieni, kiedy bukowe liście przybiorą jesienne barwy.

Majówka kulinarno-rowerowa cz. 2

Niedziela, 2 maja 2010 · Komentarze(1)
Obudziłem się z myślą, że jest już prawie południe. Na szczęście było przed ósmą, więc dnia nie straciliśmy. Orzeźwiający prysznic, śniadanie, zaległości w postaci oblekania poduszek i już byliśmy gotowi do jazdy. Dziś mieliśmy w planach wtargnięcie do parku. Jako, że rano rower coś jedzie ciężko, Milenka podsunęła pomysł, czy by czasem jeszcze nie skoczyć na lody i kawusię. Jakże mógłbym odmówić mojej damie. Chwilę później zajadaliśmy się lodami usteckimi w Rowach. Milenka wzięła sobie trzy najlepsze smaki, a mnie trzy najgorsze. I tak były dobre, kawusia również.

Naładowani energią i pozytywnymi doznaniami smakowymi ruszyliśmy piaszczystym, czerwonym szlakiem przez park. Minęliśmy kilka jezior - Gardno, Dołgie Duże i Małe.













Świetne widoki, cały czas przez las. Co prawda sporo ludzi, ale ogólnie ci na rowerach, bardzo pozytywnie nastawieni. Jeden pan, na emeryturze jadący chwilkę z nami, jedzie przez całe wybrzeże. Pokręciliśmy się po tamtejszych ścieżkach i dojechaliśmy do latarni w Czołpinie. Niestety zamknięta, więc jedziemy zwiedzać wydmy.

Parking na rowery oczywiście płatny, zresztą tak jak i sam wstęp. Dziwne, bo żadnych stojaków na rowery nie widzieliśmy, więc po zapytaniu pań kasujących, dostaliśmy dyspensę :)











Same wydmy rewelacja. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się czegoś takiego. Dawno chodziło mi po głowię zwiedzenie tego miejsca i powiem, że przerosło to moje oczekiwania. Wrażenia jak na pustyni. Krajobraz, choć diametralnie inny, bardzo mi przypomina ten z okolic wulkanu na Teneryfie. Czuje się taką pustkę, pomimo tego, że na szlakach tłumy. Może przez to, że niemal jedynymi mieszkańcami tych okolic są trawy i powykręcane sosny.

Pozostaje niedosyt, że nie dotarliśmy nad samo morze, ale to trzeba sobie zostawić na pieszą wycieczkę innym razem. Może jesienią, gdy będzie tam pusto.

Po wydmach nastała kolej na Kluki, wieś w której znajduje się skansen z tradycyjnymi Słowińskimi domami z muru pruskiego.









Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w dniach 1-3 maja odbywa się tam "czarne wesele", podczas którego można zakosztować tradycyjnego jadła. Ding! Żaróweczka się zapala, na ustach Milenki pojawia się uśmieszek konesera :) Niestety, przyjeżdżamy za późno. A może i na szczęście, bo pomimo tego, że na ulicy tłok i wszyscy już wracają, ledwo możemy się jeszcze tam poruszać. Oczywiście za sam wstęp trzeba słono zapłacić. My znów mamy wjazd za free, z racji późnych godzin popołudniowych.

Trzeba przyznać, że chaty są kapitalne. Przyznam, że chciałbym kiedyś w takiej mieszkać. Ale jeszcze bardziej kapitalny był obiad w pobliskiej restauracji, serwujące dania miejscowe, czyli takie, które w nazwie mają dużo e-umalutów i ogólnie śmiesznie brzmią po kaszubsku. Zamówiliśmy oczywiście dorsza w duszonce z ziemniaków, cebuli i boczku. Niebo w gębie. Porcje jak na nas trochę małe, ale za to też ceny śmiesznie niskie. Do popicia kwas chlebowy. Na dokładkę chleb ze smalcem, jednak, to akurat im za bardzo nie wyszło, bo i chleb lipny i smalec nie taki. Ale ogólnie wielki pozytyw na piątaka z plusem.

Wracamy przez Smołdzino. Fajna droga z płyt. Na horyzoncie jednak kusi mnie góra, widoczna chyba z każdego miejsca w okolicy - Rowokół. Co prawda, planowałem to na jutro, ale dlaczego by nie skorzystać po drodze :) Po dojechaniu na miejsce jednak zrezygnowaliśmy, bo ścieżka na nią prowadząca ledwo nadawała się do przejścia. O rowerach nie było mowy. Tak więc wróciliśmy szosą prowadzącą przez wsie do domu.









Bardzo fajny dzień i piękna pogoda. Muszę przyznać, że Milenka okazała się niezwykle dzielna. Chyba najdzielniejsza dziewucha jaką znam :) Moja kochana! 67 kilometrów z czego ponad połowa po gruncie to nie byle co. Najważniejsze jest to, że cała trasa została przejechana z uśmiechem na ustach, a to dla mnie największa nagroda. No i w końcu nie boimy się piachów!

Majówka kulinarno-rowerowa. cz.1

Sobota, 1 maja 2010 · Komentarze(0)
Nastał czas majówki. W końcu, długo oczekiwanej można powiedzieć. Postanowiliśmy w tym roku nie jechać na Bornholm, wybraliśmy więc Słowiński Park Narodowy.
Zapakowaliśmy rowery w ukochany pociąg i o siódmej wyruszyliśmy do Szczecina Dąbia. Tam przesiadka w stronę Słupska i jedzim.

Dzień wcześniej skroiliśmy 5 kawałków schabu, 5 kawałków karkówki do tego dodaliśmy 5 kiełbas i 2 kaszanki od Czosnowskiej. Czyli trochę mniej niż rok temu. W końcu dieta!

Pogoda zapowiadała się nieciekawie, od tygodnia trąbili o deszczach. O dziwo zapowiada się pięknie.

Ze Słupska ruszyliśmy już na rowerach w stronę Objazdy, mijając przy okazji piękne meandry rzeki Słupi. Nasza kwatera główna okazała się całkiem niezła. Czysto i przyjemnie, tyle tylko, że nie było ręczników i talerzy. Jednakże gospodyni okazała się osobą bardzo sympatyczną i raz dwa nam wszystko przygotowała. Ba, zapytała nawet czy chcemy mydło. To jednak już wzięliśmy, tak jak i szczoteczkę i srajtaśmę ;) Ze Słupska do Objazdy wyszło nam już jakieś 25km, w związku z czym dziś postanowiliśmy ruszyć się w okolice. Padło na Ustkę i Szlak Zwiniętych Torów. O samym szlaku można przeczytać w bikeBoardzie (ja czytałem kiedyś i przed wyjazdem nic już o tym nie wiedziałem). Jednak zaskoczenie miłe, bo droga prowadzi starym nasypem kolejowym przez malownicze miejsca.



W Ustce zrobiliśmy sobie popas na gofra, a następnie obiad w restauracji umiejscowionej w porcie. Ceny jak ceny, ale sam posiłek rewelacja. Jako że nad morzem, zamówiliśmy dorsza, ja z owocami morza, Milenka z borowikami i zapiekanym serem. Najedliśmy się porządnie, aż się nie chciało wstawać. No ale wstaliśmy, połaziliśmy trochę i skoczyliśmy na lody. Usteckie. Bajka! Dawno nie jadłem takich dobrych. Polecam, nie tylko w Ustce.







Od tego momentu w Milenkę wstąpiło jakby drugie życie i jazda powrotna po piachach nie sprawiała żadnego problemu. Zatrzymaliśmy się jeszcze w połowie drogi na małe leżenie i relaksik.







We wsi kupiliśmy jeszcze 3 piwka - 2 Specjale i jednego lokalnego Kanclerza. Zanim zdążyłem je rozlać, Milenka kimała już na dobre. To położyłem się obok, niby na chwilę, i tak już spaliśmy do rana. Co tam, nie umyci i w ciuchach "roboczych" z poduszką gdzieś tam na podłodze. Prawie 60 kilometrów, a styrałem się jak przy szybszej stówce :)

Dzień pierwszy udany. Przy okazji odkryłem patent na dłuższe wycieczki z Milenką - trzeba obrać sobie cel kulinarny. I to nie byle jaki. Na snickersa mogła się złapać jeszcze w tamtym roku. Teraz już się kobita wycwaniła :)

Commuting

Poniedziałek, 26 kwietnia 2010 · Komentarze(0)
Bardzo fajny powrót z pracy. Pomimo braku słońca, było całkiem ciepło. W końcu mogłem przejechać się w samej koszulce. W plecaku nadal sporo gratów, w tym aparat, z którego właściwie nie skorzystałem. Wena twórcza gdzieś mi się zapodziała.



Za to tempo niezłe, na początku spokojnie, od Maciejewa nieco szybciej. Zatem pół godziny krócej. Jak depnąłem, to szyszki fikały!

Miała być stówka

Sobota, 24 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Miała być dzisiaj stówka, nawet 150km. Planowałem wyjazd do Ińska, może nawet do Drawieńskiego Parku. Nie udało się z wielu powodów. Znowu nie chciało mi się wstawać, Klikus dzisiaj też nie był chętny, dlatego odpuściłem sobie samotną jazdę.

Ochotę przyszła ponownie około dwunastej. Na przejażdżkę zdecydowała się też Milenka, jednakże wyjechaliśmy dopiero koło 16:00, bo była jeszcze sprawa do załatwienia. Mianowicie chodzi o niedzielny sernik z polewą karmelową. Chciało się nam go zrobić. To znaczy Milenka chciała coś upiec (tak się rzekomo relaksuje), ja chciałem go zjeść (tak ja się relaksuję). W pewnym momencie pomyślałem sobie, czy to aby nie prezencik urodzinowy, bo wyszło rewelacyjne. Ciasta Milenki, kto jadł, ten wie, że są legendarne!!!

Najlepsze jest to, że podobno na urodzinki upiecze coś wyjątkowego. Tak więc będzie grubo!



Po południu wybraliśmy się nie byle gdzie, bo nad fantastyczne jeziorko Woświn. Obawiałem się trochę o to czy dojedziemy, bo kondycja Milenki do tej pory troszkę kulała, ale nie było źle. Nie mogłem się tylko nic odzywać (dekoncentracja).

Dokulaliśmy się jakoś do Dobrej, gdzie akurat kończył się mecz



Później droga do miejscowości Tucze bajeczna. Stamtąd już niedaleko na plażę.















:D W końcu ktoś mi zrobił zdjęcie... kosmonauty



Z powrotem Milenka bardzo pozytywnie zaskoczyła. Nóżki się rozgrzały na tyle, że średnia nie schodziła poniżej 20km/h. Przez jakiś czas jechaliśmy nawet 26-28km/h. Na górce mnie jeszcze poganiała, kiedy ja myślałem, że została daleko w tyle. To fajnie, jak tak dalej pójdzie, to może się razem bujniemy nad morze i z powrotem w czerwcu.

Tym sposobem zrobiłem chyba tysiaka w tym roku. Marnie, ale miło!

Szwędanie

Piątek, 23 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Cały tydzień nie jeździłem na rowerze. Pomimo tego, że pogoda ładna, jakoś... nie chciało mi się. Właściwie to nie chciało mi się ubierać, znosić i wnosić roweru itd. Dlatego lipa. Całą środę przespałem, czwartek to samo - efekt codziennego wstawania na 4 rano.

Dziś jednak się spiąłem, wróciłem z roboty o trzeciej i znów jakoś straciłem ochotę. Dopiero po 18 jakoś się z chaty wytarabaniłem z zamiarem zrobienia 30-40km.

Wyszło tak, że pojeździłem troszkę po lasach, troszkę po szosach i przypomniało mi się jakie to przyjemne. I tym sposobem też się nieco zgubiłem, bo mapa a real to dwie różne bajki :) Dziwnie jakoś krążyłem, że zanim się spostrzegłem, słońce już zachodziło. Niestety nie dojechałem do Trzechla, tak jak chciałem, natomiast zrobiłem małą pętelkę po tamtejszych okolicach. A że było już całkowicie ciemno, to cisnąłem tyle ile mi rozciągnięty łańcuch pozwalał, czasami oświetlając sobie trasę komórką.

Orientacja mi coś dzisiaj nawalała, tak, że nawet zgubiłem się w swojej dzielnicy.

Tak jakoś też nie było co już fotografować, dlatego tylko panoramka Nowogardu

Powrót z pracy cz.4

Środa, 14 kwietnia 2010 · Komentarze(2)
Dziś trasa identyczna z tą wczorajszą. Wicher wiał niemiłosierny prosto w twarz chyba przez połowę drogi jeszcze mocniej niż wczoraj. Mimo tego udało mi się zejść poniżej trzech godzin. To dlatego, że dzisiaj jechałem już na moim rowerku. Chodzi rewelacyjnie, nie licząc jednej wpadki rano na PKP, gdzie chcąc podjechać pod górkę, depnąłem mocniej i łańcuch z całym hukiem przemielił korbę. Ale siara, ale co tam :) Zmienię łańcuch i będzie dobrze.

Stawno


Droga z Tarnówka do Danowa


Kościółek z XV wieku w Danowie




OES




Droga na Krasnołękę






Droga z pracy cz. 3

Poniedziałek, 12 kwietnia 2010 · Komentarze(3)
Dziś znowu z pracy rowerkiem. Trasę już mam obcykaną, że nie trzeba robić dłuższych postojów na zastanawianie się jak i gdzie jechać. Za każdym razem także droga wydaje się krótsza, chociaż rzeczywisty czas jazdy jest niemal identyczny.

Dziś postanowiłem poszukać skrótów. Pierwszy z nich to wjazd w osiedlową uliczkę na Dąbiu, chcąc zminimalizować poruszanie się po ruchliwych odcinkach. Droga faktycznie spokojna, omija się główne skrzyżowanie na ul. Gierczak. Skraca się także przejazd Goleniowską, ale stan nawierzchni jest tragiczny. Prawie na całym odcinku (gdzieś ze 3km) droga zrobiona jest z dziurkowanych płyt. Nadal jednak pozostaje przejazd ruchliwym odcinkiem do skrzyżowania na Lubczynę, na szczęście dość krótki. Poza tym, to ludzie jakoś wyjątkowo wolno dziś jeździli. Może to efekt żałoby, a może tego, że w prawie każdej stacji puszczana jest muzyka poważna.

Dziś, pomimo pięknej pogody było dość ciężko, wiatr wiał cały czas w czambo, więc trochę się namęczyłem. Ale był też sympatyczny odpoczynek na wiejskiej ławeczce w Stawnie, z soczkiem i ciachami. Dobrze tak odpocząć od zgiełku Szczecina. Wreszcie się z niego wyprowadziliśmy. Mnie chodziło to po głowie odkąd zacząłem tu studiować.

Ale o zaletach mieszkania w Nowo innym razem, teraz drugi skrót, który dostrzegłem gdzieś na zdjęciach lotniczych (tak planuję czasem traski), bo w Google go nie ma. W końcu go znalazłem i muszę powiedzieć, że to strzał w dychę, bo dzięki temu robię łącznie 10km w terenie w pięknym lesie. Skrót to dojazd z Tarnówka bezpośrednio do Danowa, w międzyczasie mija się chyba pozostałość młyna albo innego urządzenia hydrotechnicznego. Ogólnie fajnie tam.



Do Mostów już blisko, tym razem ciekawszą trasą obok żwirowni fajną drogą przez las.





Na koniec zajechałem jeszcze na działeczkę, zobaczyć co tam tata Milenki robi i do domku. Muszę przyznać, że te 68km z pracy do dystans optymalny zważywszy na to jaki ciężar tacham na plecach. Jestem wystarczająco zwichrany i nie czuję się niedojeżdżony.

Fajnie! Fot mało, bo w pełnym słońcu gawno widać.