Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2010

Dystans całkowity:463.68 km (w terenie 9.00 km; 1.94%)
Czas w ruchu:24:26
Średnia prędkość:18.98 km/h
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:57.96 km i 3h 03m
Więcej statystyk

Dwusetka z perypetiami

Niedziela, 20 czerwca 2010 · Komentarze(7)
W końcu!!! Długo musiałem czekać, żeby wreszcie pacnąć dwusetkę. Ostatnio moje morale strasznie spadło, a fakt, że nadarzył się w miarę słoneczny weekend, spowodował, że zrezygnowałem z wyjazdu do Gorzowa na wybory na rzecz regeneracji rowerowej.

Tym sposobem postanowiłem w niedzielę wstać o 4 rano i pognać gdzieś dalej. Ku mojej uciesze, za oknem świeciło słońce i ani jednej chmurki nie dało się zauważyć. Jednak temperaturka jesienna - 7 stopni. Mimo wszystko założyłem krótkie gacie, koszulkę termoaktywną, rowerową i pelerynkę. Wszystko cieniutkie i leciutkie i dobrze, bo później mogłem to zmieścić do plecaczka od bukłaka.

Jako cel początkowy obrałem sobie Ińsko. Dawno już tam chciałem pojechać, bo słyszałem, że okolice są tam bajeczne. Do Ińska z Nowogardu prowadzi moja standardowa trasa - przez Dobrą. Tak jak wczoraj był ruch nadzwyczaj obfity, tak o poranku wyprzedził mnie zaledwie jeden samochód. Jechało się pięknie, z rana jeszcze nóżka nie zapodawała, ale wiedziałem, że później będzie bardzo dobrze.

Wraz z dojechaniem do Chociwla, krajobraz zmienił się na ciekawszy i egzotyczny. W mieście postanowiłem się dożywić i wjechałem w pierwszy lepszy parking. Oczom mym ukazała się niesamowita panorama. Wcześniej mapy nie studiowałem, może i dobrze, bo ku mojemu zaskoczeniu, Chociwel jest położony nad pięknym jeziorem.



Spożyłem pyszne kanapeczki przyrządzone przez Milenkę i od razu nabrałem sił. Tamtejsze okolice są niesamowite, odludne. Idealne miejsce na działeczkę rekreacyjną. Niestety, jadąc szosą widać, że co ciekawsze miejsca są już wykupione, zwłaszcza te położone nad jeziorami. A same jeziora - kapitalne!!! Duże, czyste i położone w dolinach. To trzeba zobaczyć - takie Mazury, bez całej tej tandetnej infrastruktury i komercji. Cała okolica obfituje w mniejsze lub większe pagórki, lasy i piękne łąki. Idealne miejsce na zmęczenie się na rowerze.

Będzie to mój kolejny cel na setkę z Milenką.





Przed ósmą siedziałem już nad jeziorem w Ińsku. Jest tam rewelacyjnie! Nieopodal znajduje się kameralne kino, restauracja. Tak sobie pomyślałem, że może fajnie byłoby odwiedzić Ińsko w czasie trwania festiwalu filmowego. W oddali zajechała grupa nurków, przygotowująca się do eksploracji jeziora. Zajechałem bliżej, co by sprawdzić, czy nie ma wśród nich mojego kumpla Igora. Pewnie jeszcze spał, a może już łowił rybki na swojej łódeczce.



Niedaleko wielki pomnik ińskiego raka, wraz z napisaną legendą na jego temat.



Posiedziałem jeszcze troszkę nad jeziorkiem i ruszyłem w stronę Drawska Pomorskiego, stwierdzając, że chyba przyjemniej będzie poruszać się wiejskimi szosami. Zaraz za skrzyżowaniem na Studnicę złapałem kapcia. Okazało się, że dętka została przecięta od strony felgi. Wyszło mi bokiem teraz całe to moje lenistwo. Nie chciało mi się porządnie zabezpieczyć tego wcześniej. Nie kupiłem też porządniejszej opaski, a dętki do slicków, które zamawiałem przez neta są wyjątkowo delikatne. Na reperacji zeszło mi spokojnie 30 minut.

Ruszyłem dalej w stronę Studnicy i Ziemska. Od tego momentu poruszałem się wzdłuż terenów poligonowych, dzikich i z rzadka zamieszkanych. Bardzo przyjemnie się tam jeździ - proste i całkiem gładkie szosy, cisza i otaczająca dzika przyroda, to jest to co bardzo lubię. Trzeba będzie kiedyś zajechać tam na terenowych oponach i pokręcić się po "military area".



Kierowałem się prosto na Drawsko, co chwilę mijając takie oto miejsca





W Drawsku napotkałem pierwszą stacyjkę zaopatrzoną w kompresor. Mogłem w końcu dopompować porządnie tylne koło, z którego uszło już nieco powietrza. Był to tym samym praktycznie koniec mojej wyprawy. Przez własną głupotę zniszczyłem dwie dętki, w tym jedną zapasową. Kiedy zdejmowałem nasadkę kompresora z wentyla, koło błyskawicznie osiadło. Pomyślałem sobie, że nabiłem zbyt wiele powietrza. Niestety, z drugą dętką stało się to samo. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie powinienem ściągać węża pod kątem.

Zadzwoniłem do Milenki i poinformowałem ją, że nie wiem kiedy i jak wrócę. Moja kochana jednak podniosła mnie na duchu, mówiąc, że dam jakoś radę. Przypomniałem sobie wcześniej o pomyśle MacGyvera. Wypchałem oponę czym się dało - wybór padł na pelerynkę i dwie dętki, niestety było tego jeszcze za mało. Na pobliskiej polance zrobiłem dreda z długich źdźbeł traw i upchałem co się jeszcze dało. Założenie opony na to wszystko zajęło mi dość sporo czasu i pracy, ale jechać się jako tako dało. Niestety mogłem też całkowicie oderwać wentyle, bo teraz koło co chwilę mi podskakiwało, mniej więcej tak jak na tarce wytworzonej przez przejeżdżające maszyny rolnicze. Średnia, całkiem niezła, spadała na łeb na szyję, a do domu pozostało mi jeszcze 60 km.









Jazda na takim kapciu to istna mordęga - coś jak setka w terenie. Co chwilę robiłem przystanki regeneracyjne. Udało mi się jednak dojechać do domu na 16:00.
Na liczniku miałem 141 km, a w domu czekała na mnie Milenka, która odczuwała straszny dziś głód rowerowy. Tak więc była okazja na dokręcenie, jednakże zrobienie tych 60 km, kiedy wyjeżdża się o 18:00 nie napawała mnie optymizmem.

Zmieniłem przednią oponkę na terenową (z wielkimi problemami, jak się okazało założenie 1.3 calowego wypełnionego slicka było jedynie rozgrzewką), przestawiłem licznik, oddałem wcześniej zabrane siodełko Milence i byliśmy gotowi jechać. Cel - Tucze przez Ostrzycę i Dobrą. W Dobrej stwierdziliśmy, że wracamy i dokręcimy w Strzelewie. Mimo przejechanego dystansu zupełnie nie czułem zmęczenia. Milenka również zapodawała tempem wyczynowym. Przyznam, że wycieczka z Ukochaną była najfajniejszym etapem, a sam widok, kiedy wyprzedza cię jadąca z prędkością 28km/h pod górkę dziewczyna jest niezapomniany. I ten uśmiech na buźce i dupka kręcąca się z lewej na prawą. Ach... Mam szczęście :)

Zajechaliśmy na chwilkę do Magdaleny, która uraczyła nas kiełbaską z grilla i sałatką grecką, pogadaliśmy chwilkę i pojechaliśmy dalej, do Kulic. Tam na Milenkę wyskoczył z zębami jakiś kundel. Bojowo nastawiony, podarował sobie dopiero gdy dostał drewnem. Milenka zażądała powrotu inną trasą. I tak dojechaliśmy do Jarchlina. Tam musieliśmy skręcić w las, piaszczystą drogą. Z mapy wynikało, że wyjedziemy między Kulicami i Nowogardem. Jak się później okazało było inaczej...

Tymczasem odcinek gruntowy był rewelacyjny. Zające, sarny, lisy co chwilę gdzieś przebiegały nam w polu widzenia. W pewnym momencie zajechaliśmy na most nad potokiem, pod którym z szumem przepływała spiętrzona woda. Fantastyczne miejsce. Choć było trochę przeprowadzania rowerków przez piachy Milenka stwierdziła, że musimy sobie kiedyś zrobić całodzienną wyprawę na rowerach. Ale taką, że cały dzień jedziemy, bez dłuższych postojów. Niesamowita dziewczyna! Odkąd nabrała formy, jazda na rowerze zaczęła sprawiać jej ogromną przyjemność.



Z lasu wyjechaliśmy w Maszkowie, co oznaczało, że mamy przed sobą ruchliwą szosę na Gdańsk. Przejechaliśmy nią kilkaset metrów, ale nie było co narażać życia (tiry co chwilę przejeżdżają tam ze straszną prędkością) i odbiliśmy do Wojcieszyna. Po setce z klikusem obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie będę tamtędy jechać. Tym bardziej z Milenką. W Wojcieszynie znowu wyskoczył nam jakiś kundel. Tego już łatwiej było odpędzić. Pokręciliśmy troszkę po lesie i ponownie wyjechaliśmy na szosę. Tym razem nie było jak odbić, więc spory kawałek zrobiliśmy przechodząc przez pole ziemniaków. W końcu odbiliśmy na drogę na smoczak (więzienie) i tamtędy dojechaliśmy do miasta. Do dwustu brakowało mi 3 kilometrów więc dokręciliśmy troszkę nad jeziorem. Właściwie dokręciliśmy do 202km. Dlaczego? Dlatego, że moja Kochana chciała dokręcić do 60km :) Kocham tę dziewuchę!

Rutynowo z Milenką

Sobota, 19 czerwca 2010 · Komentarze(2)
Rutynowa przejażdżka z Milenką po wsiach w okolicy. Miało być dziś gdzieś za Woświn, ale fakt, że wyjechaliśmy po 14:00 oraz niesprzyjająca pogoda sprawiły, że wyszła tylko pętelka doberska. A wiało dzisiaj całkiem nieźle, dodatkowo chmury i chłód spowodował, że nie było zbyt przyjemnie. Poza tym jechało się ciężko, tak jakbyśmy opadli z sił, lub przejechali co najmniej setkę, a siodełko i plecak foto dopełniły wszystkiego.

Mimo wszystko dobrze, że się dziś ruszyliśmy.



Debili nie sieją!

Poniedziałek, 14 czerwca 2010 · Komentarze(4)
Ręce opadają po prostu! Polska policja!

Wybraliśmy się dzisiaj na krótką przejażdżkę do Madzi do Wierzbięcina. Kiedy wracaliśmy wąską szosą, po której obu stronach rosną szpalery drzew, w pewnym momencie wyprzedził nas radiowóz. Zapier*alał grubo ponad setkę. Myślę, że koło 120km/h (na głównej szosie zakładam, że standardowo się jeździ 90, więc jakieś porównanie mam). Oczywiście żadnego sygnału dźwiękowego ani świetlnego nie włączyli. 500m dalej, słychać huk. Samochód się zatrzymuje, zaraz za nim przebiega jakieś zwierzę. Podjeżdżamy bliżej (oczywiście nie omieszkałem włączyć aparatu). Proszę Państwa oto efekt (obrazek w nowym oknie da lepszy pogląd).

Zastanawiam się nad skargą na komisariacie, ale w Szczecinie, bo tam w Nowo, to podobno sami koledzy. Uciąłem trochę drogę hamowania, ale myślę, że i tak jest spora.



Co do wizyty u Madzi to herbatka i wyrób czekoladopodobny :) Hmm, jak dawniej ;)







Milenka opowiada o dzisiejszym dniu w szkole: "Jeden debil drugiemu w IA narysował fiuta w zeszycie..."







Powrót znad morza

Niedziela, 13 czerwca 2010 · Komentarze(3)
Niestety rankiem obudziły nas chmury, wichura i mżawka. Miałem nadzieję, że dziś będzie słońce, ale się przeliczyłem, jak zwykle. Tak więc zebraliśmy się całkiem sprawnie z wyra, zjedliśmy małe śniadanko i prosto do Nowogardu. Nie było sensu zahaczać o plażę bo robiło się coraz gorzej.

Jechaliśmy jak zwykle przez Stuchowo, gdzie znajduje się szkoła podstawowa, w odremontowanym niedawno pałacu. Pięknie!





Fajnie że Milence takie wyjazdy przychodzą bardzo łatwo. Chyba czas pomyśleć znowu o jakiejś wspólnej setce.

Nad morze

Sobota, 12 czerwca 2010 · Komentarze(2)
Po wczorajszym upalnym piątku, spędzonym niestety w domu, w końcu nadszedł czas weekendu. Właściwie to upalny był chyba cały tydzień, więc zgodnie stwierdziliśmy, że czas poopalać się nad morzem. Wstaliśmy całkiem sprawnie około 5 rano, co ostatnio się zdarza coraz rzadziej i nieco po siódmej już byliśmy w drodze.

Pogoda jednak powoli się psuła, zaczęły gromadzić się chmury, które nad morzem całkowicie już przykrywały niebo. Zrobiło się chłodno i wietrznie.

W Pobierowie szybko znaleźliśmy lokum i poszliśmy na rybkę. Dalszy przebieg wycieczki należałoby chyba przemilczeć, ale ku przestrodze innym może napiszę, że nie warto nic tam jeść! Poszliśmy do "restauracji", w której kiedyś spożywałem jajecznicę (była ok, ale chyba jajecznicy się nie da spieprzyć). Restauracja sama w sobie tandetna. Nikogo w środku oprócz nas, kelnerki i szefa mówiącego jej co nie tak robi. Mógłby to palant robić nieco dyskretniej.

Samo danie - dorsz, frytki i zestaw surówek + piwo - żenada!
Dorsz z jakąś beznadziejną panierką, psującą już cały efekt zanim się go spróbuje. W środku jakoś przesadnie mokry, chyba za dużo "glazury". Smak również beznadziejny.
Jeszcze gorsze były frytki - za 7 zł dostaliśmy dosłownie ich garść (15-20 sztuk).
Zestaw surówek to kompletna porażka, jak się za chwilę okazało masówka firmy Ogórkiewicz, bo za chwilę pod knajpę podjechał ich firmowy bus.
Jedynie piwo było jako takie, ale też niczym lepszym niż Żywcem nie mogli się pochwalić.
Za całość zapłaciliśmy 90zł. Wkurw bezcenny.

Następnie gofry - jak gofry - nawet ok. A nad samym morzem pizga. Ludzie w kurtkach. Mając nadzieję, że się opalę, opitoliłem sobie nawet łeb. Niestety glaca będzie biała.

Wieczorkiem poszliśmy jeszcze na kawę, herbatki i jakąś kremówkę do "cukierni". Nie wiem czy to nie była największa porażka dnia. Kremówka nie była w ogóle słodka, podejrzewam, że nawet mogła być zepsuta. Smaku nie da się opisać. Muzyki napitalającej z głośników nie szło wytrzymać.

Tak więc znów relaksujący spacer plażą. Przeszliśmy się do Łukęcina. W taką pogodę pobyt nad morzem ma jedną wielką zaletę - plaże są prawie puste. Woda jednak swą temperaturą miażdży kości :)









Stwierdziliśmy więc, że pójdziemy po prostu do normalnego sklepu, kupimy zwykłe bułki, sałatkę z makreli (zasada nad morzem rybka zachowana), siemkę i dobre piwo. Tak zaopatrzeni byliśmy gotowi obejrzeć mecz.





Mimo wszystko dzień pozytywny. Fajnie się jechało.

Przejażdżka z moją bikerką

Środa, 9 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Przejażdżka z moją kochaną bikerką do Strzelewa wieczorkiem spokojnym tempem.

Przetestowałem przy okazji nowy napęd. Wymieniłem dwie przednie koronki, kasetę z XT 11-32 na SLX 11-28 oraz łańcuchy na HG-93. Co do kasety to nie wiem czy do końca był to dobry wybór, bo na razie zestopniowanie wydaje mi się nieco zbyt gęste. Mam nadzieję, że się przyzwyczaję, w końcu jeżdżę praktycznie po płaskim.

W paczce z częściami znalazł się też licznik dla Milenki.

Z dziewczynami do Tuczy

Czwartek, 3 czerwca 2010 · Komentarze(2)
W tym tygodniu Milenka zgadała się z Kasią na wyjazd nad Woświn do Tuczy. W Międzyczasie dowiedziała się o tym Kondzia, jak już wcześniej wspominałem, najlepsza wolna partia do wzięcia w Zachodniopomorskiem. Wiedzieliśmy już, że z Magdą nie ma żartów, znaczy że nie ma szans dojechać do celu :)

Mimo wszystko zabraliśmy i ją, no bo co tak sama będzie tam siedzieć na wsi bidula. Fakt, że chciała dojechać samochodem pozostawiliśmy bez komentarza i zaczekaliśmy w na krzyżówce w Wierzbięcinie.

Kasia


Milenka i jej ulubione miny


Kondzioliza dotelepała się na swoim kaszlaku po jakichś 10 minutach. W Wierzbięcinie czekał na nią nowy bike "apollo excel" cokolwiek to jest, a na mnie czekało dmuchanko, jak zwykle. W końcu, mogliśmy ruszyć. Pierwszy przystanek - Dobra Nowogardzka i krótka wizyta na cmentarzu.

Tam Kasieńka pokazała nam pomnik niemieckich żołnierzy poległych w I Wojnie Światowej



Później już tylko nad jezioro, chociaż to co jeszcze na zdjęciu, to tylko kałuża



Nad jeziorem pięknie, szkoda tylko, że prawie cała infrastruktura jest poniszczona. Brakuje pomostu, a ten metalowy co pozostał, nie posiada obecnie schodów.





Milenka okazując mi swoją miłość, ukręca głowę mą. Jak zwykle przeżyłem!



Nad jeziorem Milenka porobiła Kondzi nieco zdjęć do anonsów matrymonialnych ;) Może się jakiś królewicz kiedyś znajdzie co by ją przygarnął. Jakby był jakiś chętny kolarz - walić do mnie na priv :D





Wygłupom końca nie było.






A oponki ciągle czekają na jakiś dłuższy dystansik



Nastał jednak czas powrotu - pod wiatr, co miało zweryfikować kto jest tak na prawdę dziś mocny. Ja odpadałem, bo od dwóch dni spożywałem tylko Smectę.
Jak widać z przodu cisnęła Milenka (z którą notabene przegrałem ścig do Dobrej) oraz Kondzia, jak się później okazało, czarny koń peletonu :)
Razem z Kasią zamykałem stawkę.



Pod koniec Kasię bolały już strasznie kolana, nie ma co się dziwić, jak pod górkę jechała na najtwardszym przełożeniu. Zauważyłem, że Milenka zaczęła dawać Kasi rady identyczne do tych jakie ja dawałem jej kiedyś tam. To znaczy wciskała te same kity :) Fakt faktem, na Milenkę podziałały, a i Kasia bardzo dzielnie dojechała.

Dworek w Kulicach



Przyznam, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Zrobić 52 kilo na pierwszy raz, 20 kilowym rowerem to wyczyn niesamowity! Serdeczne gratulacje Kasia!

Trzeba też pochwalić Magdalenę. Oznajmiła, że na lepszym rowerze jest gotów jechać nad morze i z powrotem. Tak więc Magda, zacząłbym już odkładać na sprzęt, bo drogi jest :)

A Milenka powiedziała, że najbardziej zmęczyła się tak powolną jazdą.


Na sam koniec jeszcze jedno zdjęcie z wczorajszego niesamowitego koncertu Marizy - pierwszej damy Fado. Do tej pory myślałem, że to Bjork ma najlepszy kobiecy głos, ale to co potrafi Mariza nie da się nawet opisać. Mrozi krew w żyłach! Trzeba doświadczyć tego na żywo, żaden zapis na CD, DVD nie jest w stanie tego odzwierciedlić.




Więcej zdjęć z koncertu
Więcej zdjęć z wycieczki