Dwusetka z perypetiami
Tym sposobem postanowiłem w niedzielę wstać o 4 rano i pognać gdzieś dalej. Ku mojej uciesze, za oknem świeciło słońce i ani jednej chmurki nie dało się zauważyć. Jednak temperaturka jesienna - 7 stopni. Mimo wszystko założyłem krótkie gacie, koszulkę termoaktywną, rowerową i pelerynkę. Wszystko cieniutkie i leciutkie i dobrze, bo później mogłem to zmieścić do plecaczka od bukłaka.
Jako cel początkowy obrałem sobie Ińsko. Dawno już tam chciałem pojechać, bo słyszałem, że okolice są tam bajeczne. Do Ińska z Nowogardu prowadzi moja standardowa trasa - przez Dobrą. Tak jak wczoraj był ruch nadzwyczaj obfity, tak o poranku wyprzedził mnie zaledwie jeden samochód. Jechało się pięknie, z rana jeszcze nóżka nie zapodawała, ale wiedziałem, że później będzie bardzo dobrze.
Wraz z dojechaniem do Chociwla, krajobraz zmienił się na ciekawszy i egzotyczny. W mieście postanowiłem się dożywić i wjechałem w pierwszy lepszy parking. Oczom mym ukazała się niesamowita panorama. Wcześniej mapy nie studiowałem, może i dobrze, bo ku mojemu zaskoczeniu, Chociwel jest położony nad pięknym jeziorem.
Spożyłem pyszne kanapeczki przyrządzone przez Milenkę i od razu nabrałem sił. Tamtejsze okolice są niesamowite, odludne. Idealne miejsce na działeczkę rekreacyjną. Niestety, jadąc szosą widać, że co ciekawsze miejsca są już wykupione, zwłaszcza te położone nad jeziorami. A same jeziora - kapitalne!!! Duże, czyste i położone w dolinach. To trzeba zobaczyć - takie Mazury, bez całej tej tandetnej infrastruktury i komercji. Cała okolica obfituje w mniejsze lub większe pagórki, lasy i piękne łąki. Idealne miejsce na zmęczenie się na rowerze.
Będzie to mój kolejny cel na setkę z Milenką.
Przed ósmą siedziałem już nad jeziorem w Ińsku. Jest tam rewelacyjnie! Nieopodal znajduje się kameralne kino, restauracja. Tak sobie pomyślałem, że może fajnie byłoby odwiedzić Ińsko w czasie trwania festiwalu filmowego. W oddali zajechała grupa nurków, przygotowująca się do eksploracji jeziora. Zajechałem bliżej, co by sprawdzić, czy nie ma wśród nich mojego kumpla Igora. Pewnie jeszcze spał, a może już łowił rybki na swojej łódeczce.
Niedaleko wielki pomnik ińskiego raka, wraz z napisaną legendą na jego temat.
Posiedziałem jeszcze troszkę nad jeziorkiem i ruszyłem w stronę Drawska Pomorskiego, stwierdzając, że chyba przyjemniej będzie poruszać się wiejskimi szosami. Zaraz za skrzyżowaniem na Studnicę złapałem kapcia. Okazało się, że dętka została przecięta od strony felgi. Wyszło mi bokiem teraz całe to moje lenistwo. Nie chciało mi się porządnie zabezpieczyć tego wcześniej. Nie kupiłem też porządniejszej opaski, a dętki do slicków, które zamawiałem przez neta są wyjątkowo delikatne. Na reperacji zeszło mi spokojnie 30 minut.
Ruszyłem dalej w stronę Studnicy i Ziemska. Od tego momentu poruszałem się wzdłuż terenów poligonowych, dzikich i z rzadka zamieszkanych. Bardzo przyjemnie się tam jeździ - proste i całkiem gładkie szosy, cisza i otaczająca dzika przyroda, to jest to co bardzo lubię. Trzeba będzie kiedyś zajechać tam na terenowych oponach i pokręcić się po "military area".
Kierowałem się prosto na Drawsko, co chwilę mijając takie oto miejsca
W Drawsku napotkałem pierwszą stacyjkę zaopatrzoną w kompresor. Mogłem w końcu dopompować porządnie tylne koło, z którego uszło już nieco powietrza. Był to tym samym praktycznie koniec mojej wyprawy. Przez własną głupotę zniszczyłem dwie dętki, w tym jedną zapasową. Kiedy zdejmowałem nasadkę kompresora z wentyla, koło błyskawicznie osiadło. Pomyślałem sobie, że nabiłem zbyt wiele powietrza. Niestety, z drugą dętką stało się to samo. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie powinienem ściągać węża pod kątem.
Zadzwoniłem do Milenki i poinformowałem ją, że nie wiem kiedy i jak wrócę. Moja kochana jednak podniosła mnie na duchu, mówiąc, że dam jakoś radę. Przypomniałem sobie wcześniej o pomyśle MacGyvera. Wypchałem oponę czym się dało - wybór padł na pelerynkę i dwie dętki, niestety było tego jeszcze za mało. Na pobliskiej polance zrobiłem dreda z długich źdźbeł traw i upchałem co się jeszcze dało. Założenie opony na to wszystko zajęło mi dość sporo czasu i pracy, ale jechać się jako tako dało. Niestety mogłem też całkowicie oderwać wentyle, bo teraz koło co chwilę mi podskakiwało, mniej więcej tak jak na tarce wytworzonej przez przejeżdżające maszyny rolnicze. Średnia, całkiem niezła, spadała na łeb na szyję, a do domu pozostało mi jeszcze 60 km.
Jazda na takim kapciu to istna mordęga - coś jak setka w terenie. Co chwilę robiłem przystanki regeneracyjne. Udało mi się jednak dojechać do domu na 16:00.
Na liczniku miałem 141 km, a w domu czekała na mnie Milenka, która odczuwała straszny dziś głód rowerowy. Tak więc była okazja na dokręcenie, jednakże zrobienie tych 60 km, kiedy wyjeżdża się o 18:00 nie napawała mnie optymizmem.
Zmieniłem przednią oponkę na terenową (z wielkimi problemami, jak się okazało założenie 1.3 calowego wypełnionego slicka było jedynie rozgrzewką), przestawiłem licznik, oddałem wcześniej zabrane siodełko Milence i byliśmy gotowi jechać. Cel - Tucze przez Ostrzycę i Dobrą. W Dobrej stwierdziliśmy, że wracamy i dokręcimy w Strzelewie. Mimo przejechanego dystansu zupełnie nie czułem zmęczenia. Milenka również zapodawała tempem wyczynowym. Przyznam, że wycieczka z Ukochaną była najfajniejszym etapem, a sam widok, kiedy wyprzedza cię jadąca z prędkością 28km/h pod górkę dziewczyna jest niezapomniany. I ten uśmiech na buźce i dupka kręcąca się z lewej na prawą. Ach... Mam szczęście :)
Zajechaliśmy na chwilkę do Magdaleny, która uraczyła nas kiełbaską z grilla i sałatką grecką, pogadaliśmy chwilkę i pojechaliśmy dalej, do Kulic. Tam na Milenkę wyskoczył z zębami jakiś kundel. Bojowo nastawiony, podarował sobie dopiero gdy dostał drewnem. Milenka zażądała powrotu inną trasą. I tak dojechaliśmy do Jarchlina. Tam musieliśmy skręcić w las, piaszczystą drogą. Z mapy wynikało, że wyjedziemy między Kulicami i Nowogardem. Jak się później okazało było inaczej...
Tymczasem odcinek gruntowy był rewelacyjny. Zające, sarny, lisy co chwilę gdzieś przebiegały nam w polu widzenia. W pewnym momencie zajechaliśmy na most nad potokiem, pod którym z szumem przepływała spiętrzona woda. Fantastyczne miejsce. Choć było trochę przeprowadzania rowerków przez piachy Milenka stwierdziła, że musimy sobie kiedyś zrobić całodzienną wyprawę na rowerach. Ale taką, że cały dzień jedziemy, bez dłuższych postojów. Niesamowita dziewczyna! Odkąd nabrała formy, jazda na rowerze zaczęła sprawiać jej ogromną przyjemność.
Z lasu wyjechaliśmy w Maszkowie, co oznaczało, że mamy przed sobą ruchliwą szosę na Gdańsk. Przejechaliśmy nią kilkaset metrów, ale nie było co narażać życia (tiry co chwilę przejeżdżają tam ze straszną prędkością) i odbiliśmy do Wojcieszyna. Po setce z klikusem obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie będę tamtędy jechać. Tym bardziej z Milenką. W Wojcieszynie znowu wyskoczył nam jakiś kundel. Tego już łatwiej było odpędzić. Pokręciliśmy troszkę po lesie i ponownie wyjechaliśmy na szosę. Tym razem nie było jak odbić, więc spory kawałek zrobiliśmy przechodząc przez pole ziemniaków. W końcu odbiliśmy na drogę na smoczak (więzienie) i tamtędy dojechaliśmy do miasta. Do dwustu brakowało mi 3 kilometrów więc dokręciliśmy troszkę nad jeziorem. Właściwie dokręciliśmy do 202km. Dlaczego? Dlatego, że moja Kochana chciała dokręcić do 60km :) Kocham tę dziewuchę!