Wpisy archiwalne w kategorii

Fajne

Dystans całkowity:4920.77 km (w terenie 1655.45 km; 33.64%)
Czas w ruchu:306:07
Średnia prędkość:16.07 km/h
Maksymalna prędkość:51.12 km/h
Liczba aktywności:55
Średnio na aktywność:89.47 km i 5h 33m
Więcej statystyk

Bory Tucholskie - 2

Wtorek, 31 lipca 2012 · Komentarze(1)
Wstaliśmy wcześnie. Nocleg pod świerkiem obfitował w uroki lasu. Jakiś gryzoń chrobotał koło namiotu, coś podjadało korzonki w glebie pod nami. Taka cisza, że było słychać najsłabszy szmer.



Postanowiliśmy pojechać jak długo się da lasem. W Człuchowie zjedliśmy śniadanie, zwiedziliśmy na szybcika zamek i pojechaliśmy do Chojnic. Stamtąd skierowaliśmy się do miejscowości Charzykowy zwaną przez miejscowych 'Charzy'. Kupiliśmy mapkę i bilety do parku, po czym czerwonym szlakiem pojechaliśmy wzdłuż jeziora.

W sumie ani Zaborski Park Krajobrazowy, ani PNBT to żadna rewelacja. Ot, lasy sosnowe i całkiem ładne jeziora. Jakoś tak u nas lepiej, nie mówiąc już o Drawieńskim Parku...



Znowu przerwa na jedzonko. Kurde, im człowiek starszy, tym by tylko częściej wpieprzał. Ale sceneria miła, aż się wstawać nie chce.











Później piaszczystymi szlakami eksplorujemy południową część parku. Kurka, jakie tam są piękne leśniczówki. Czad! I te śmieszne litery, tak jakby czcionka wybrała się nie ta...





Wokół, pełno lobeliowych jeziorek







Ale dopiero najciekawsze przed nami. Z parku to polecam północne rejony, aż do Swornegać.



















Potem obiadek w Małych Swornegaciach, gdzie dowiedzieliśmy się czym się różni danie regionalne (bigos jakiśtam) od bigosu krajowego. Otóż różni się nazwą, ale za to po dłuższej batalii z kelnerkami-mimozami, mogłem napić się Złotych Lwów.

Jednogłośnie zdecydowaliśmy pojechać na Północ, gdzie na mapie widać było jakieś zawijasy. Tak, to był strzał w dziesiątkę. Polecam jak najbardziej Dolinę Kulawy! Już poza parkiem narodowym, więc można się rozbić.

Drawieński Park with Andy

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komentarze(0)
A really nice trip to Drawieński National Park with Andyboi, Afro and Marek.
We started not too early, as there was a small party night before...



Fortunately, some of us could have taken some more rest in the train.


Anyway, is it a rule that the chief of TLK train always proposes a bribe? Sorry, not to me.

Finally at eleven, we could take pleasure from riding. Firstly, a 20km ride from Krzyż to Osieczno to the meeting point.



After an hour together with Marek and Afro, we started an exploration of DPN with the red-signed track. We went to hydropower plant->Głusko->Ostrowiec Lake.







After that, a circuit around Czarne Lake, up to the Ostrowite. They restored those beautiful houses in there. Lovely place!





Then, obviously Stara Węgornia, a place where people were fishing eels.


Then, we selected red-signed track, very fast and flat, so soon we reached a crossroad near Pustelnia, an old and very small power plant.



I suggested Andy, that we could try the singletrack along the lakes, while other guys were going more comfortable track. We were about to meet in the bridge on Płociczna River, but yeah, the bush was too high that we had to go back and around the lake.













After short refreshment, we went toward Śmiałkowe Hills, which were quite challenging, at least for me.














As this was one-day trip, it was getting late, so no more time to explore the western part of the Park. Thus, we visited Jelenie village and supported by paved road to reach the Głusko village.
Here, half-hour break for swimming and cold beer. Unfortunately not the Noteckie one.



After split-up with Afro and Marek, we went towards Krzyż. Yet one more hour of painful riding. That was great day! Thanks Andy. I hope you like Poland and hope we will ride together in future!

Movie soon to be added.

Powrót

Niedziela, 29 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Jak wczoraj było niezłe tempo, to dzisiaj wręcz wyścig.

Z rana poszliśmy standardowo na plażę. Potem kawusia, lody, wizyta w latarni.






W międzyczasie dzwoni Darek, że z chłopakami (Giorginio i Hubert) są już w Gryficach. Mają do nas przyjechać, zapchać kichę jakimś fastfoodem i wspólnie z nami wrócić.

W drodze powrotnej, dziewczyny biją chyba swój rekord średniej prędkości. Początkowo zostałem z Milenką z tyłu, ale już w Świerznie przycisnęliśmy i jechaliśmy w grupie.



Od czasu do czasu były jakieś próby sił, pokazywanie łyd itd. Jak to w peletonie. Ogromne uznanie należą się Milence. Sunia, nieźle pocisnęłaś :) Nawet wyrwała gonić ucieczkę Giorginia :) Widać, że obecność innych chłopów zaznaczyła swoje piętno - Zuza zaczęła czytać o maratonie dookoła Miedwia. Coś kombinuje chyba, ta moja K2 :D





Przed Wołowcem dołączył do nas Seba i tak już w siódemkę wracaliśmy do Nowogardu.



Dobry trip!

Po tygodniu...

Niedziela, 26 września 2010 · Komentarze(10)
Stęskniony po tygodniowej rozłące z rowerkiem, postanowiłem wybrać się gdzieś dalej. Jako, że marzył mi się wypad do Ińskiego Parku, dałem cynka shrinkowi o moich zamiarach i bez długiego oczekiwania na odpowiedź, byliśmy już umówieni na 6:15 rano pod lidelkiem.

Zmęczony Sebastian, po nocnych wojażach, czekał już jednak o 6 rano pod klatką mojego bloku :) To się nazywa prawdziwa miłość do dwóch pedałów :)

Dobra, wyjechaliśmy jak było jeszcze ciemno, zaczęło się jednak przejaśniać w Dobrej. Co ciekawe, już pierwsze żule stały pod sklepem. W sklepie na mój widok, sprzedawca chowa otwartego browara. Doberskie klimaty powalają. Zjedliśmy śniadanko i pojechaliśmy szoską przez Trzebawie











Kilka wiosek dalej wjeżdżamy do Ińskiego Parku krajobrazowego i od razu morda się cieszy, bo i tereny piękne, i cisza, i pagórki. Do parku wjeżdżamy od strony Dłuska, ukrytej miejscowości, z której prowadzi brukowana droga przez rezerwat góry Głowacz.





Na górę nie wjeżdżamy, bo się najzwyczajniej nie da, ale jedziemy dalej fantastycznymi bukowymi lasami.









I nagle lądujemy nad jeziorem, do którego prowadzi ścieżka z 20-30 metrowym spadem. Notabene, Seba zalicza glebę, przez co nie chciał później jeszcze ciutkę popozować do zdjęcia z dołu.



Błądzimy troszkę w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki, co się nam po 15 minutach udaje. W ten sposób śmigamy później rewelacyjną szutrówką wokół Ińskiego Jeziora, aż do samego miasteczka. Przyznam, że jest to tak zarypiste miejsce, że postanowiliśmy tam powrócić za 3 tygodnie, kiedy to powinna zagościć prawdziwa złota jesień.

W Ińsku robimy przerwę i debatujemy czy zaliczyć Wstęgę Ińską na południu. Ja proponuję jednak jakiś teren, bo jestem bardzo wygłodniały wrażeń i tym sposobem jedziemy niebieskim szlakiem w kierunku Łobza. Szlak jednak gubimy i lądujemy na polu, potem w chaszczach, następnie w bagnach i krzaczorach, żeby ostatecznie znaleźć się w jakiejś zagrodzie...







... innymi słowami, lądujemy w koziej dupie... Dookoła pola i lasy. To jednak bardzo ważna informacja dla Sebastiana, który nocami studiując mapy i zapisy w wiekowych księgach parafialnych, zdobywa się na myśl, że najprawdopodobniej znajdujemy się w pobliżu, i tu uwaga (!), Użytku Ekologicznego Bagna Wierzchucickie. No nic pomyślałem, być może. Jedziemy, bo jakaś droga się pojawiła. Po pięciu minutach tablica, i słowo w słowo jak w mordę strzelił nazwa użytku ekologicznego. Szacun chłopie! :D

Dojeżdżamy w ten sposób świetną asfaltówką przez Podlipce do Węgorzyna, a stamtąd już do Łobza. Za Łobzem zajeżdżamy do Przyborza, gdzie jest kapitalny widok ze Wzgórza Lotniarzy i stary cmentarz.





Zjeżdżamy z tego wzgórza ścieżką rowerową, która chyba nie była jeżdżona od dziesięcioleci. To dobrze, bo jest trochę wymagająca, pełno w niej kolein poprzecznych, wzdłużnych oraz dziur i kamieni. Seba informuje mnie tylko, żebym pilnował hamulców, ale ja... już byłem daleko w dole :D Świetne miejsce! Ciekawie jest też na dole, na moście przez Regę...



... i jeszcze dalej, kiedy jest fantastyczny podjazd, najpierw głębokim piachem, potem ubitym żwirem i szutrem. A ostatnie 40km to nam pękło na szosie.

Kolejna stówencja Milenki

Niedziela, 12 września 2010 · Komentarze(4)
Padło dziś na Ińsko. Obiecałem sobie, że muszę tam pojechać z Milenką, co oznacza wycieczkę z ponadstukilometrowym dystansem. W związku z tym zamontowałem Ukochanej slicki, a wyjazd zaplanowaliśmy na wczesny poranek.

Poranek się przedłużył, nie tylko przez grzebanie się w wyrze, ale i zmianę uszkodzonej wczoraj dętki - tak jak i w dwóch poprzednich Kendach, wyrwał się wentyl.

Do Dobrej wybraliśmy trasę przez Ostrzycę, tym razem przez pożarówkę, bo ciekawiej.



W Dobrej jeszcze ciężko było nam się rozkręcić, dlatego często robiliśmy sobie postoje. Za Dobrą ruch miał być minimalny - oczywiście mijały nas kolumny samochodów, aż do samego Chociwla, przy czym połowa drogi jest zwężona, przez trwający tam remont. Potem już pięknie. Ińsko jak zwykle ciche i spokojne. Posiedzieliśmy ze dwie godzinki i zjedliśmy pyszną pizze ińską - z porem i wędzoną rybka. Rewelacja!







Bardzo miła wycieczka, pomimo wolnego tempa, całkiem się zmęczyłem, a i Milence też nie bez trudu to wszystko przyszło. Fajnie, że gdzieś dalej się razem wybraliśmy, bo ostatnimi czasy tylko okolice Nowo. Poza tym muszę przyznać, że Milenka poczyniła milowy krok w swojej kolarskiej karierze - pierwsza para obuwia SPD czeka sobie na nadejście wiosny :)

Do Ińska trzeba się wybrać za dwa tygodnie - pojedyncze drzewa już się powoli zaczynają robić żółte. Iński Park Krajobrazowy musi wyglądać niesamowicie jesienią. Chyba się szykuje powoli nowogardzka ekipa...

Fajna traska

Piątek, 3 września 2010 · Komentarze(3)
Bardzo fajny powrót z pracy, bo i pogoda udana, słonecznie i chłodno, i traska jaką wybrałem prowadziła głównie lasami.

Ale z rańca, najpierw śmignąłem nad jeziorko w moim Nowogardziku. Szkoda, że chmurki jakie wczoraj były, cumulusy gigantusy, ustąpiły miejsca cirrusom.





Powrotna trasa - standardowo do Klinisk i prawie do skrzyżowania na Stargard. Wcześniej skręciłem w leśną drogę pożarową i był to strzał w dychę, bo o tej porze roku jedzie się tam bezbłędnie. Wilgotny, ubity piach pozwala cisnąć ze znaczną prędkością, po pofałdowanym terenie. W pewnym miejscu jest nawet bardzo stroma, choć krótka góreczka, na której tętno można podbić do maksimum, żeby zaraz potem wykońać szaleńczy zjazd. Fajnie! Przy tym widoki wokół całkiem miłe.



Od jakiegoś czasu trasa biegnie już zielonym szlakiem, wzdłuż Iny, w tym miejscu bardzo zarośniętej. I choć droga jest całkiem miła i szeroka, można natknąć się na jeszcze ciekawsze odcinki, gdzie koło zapadło mi się w kałuży po ośki, a woda do buta wlała się od góry. Czyli to co my, świry lubimy najbardziej.



Dojechawszy do Goleniowa, zrobiłem sobie postój w sklepiku na izotonik i słodycz. Stamtąd pocisnąłem na Marszewo i polną drogą do Imna.



W pewnym momencie droga biegnie czerwonym szlakiem przez szumnie nazwaną Aleję Drzew Pomnikowych. Istotnie, drzewa po obu stronach drogi to stare, spękałe dęby, a nawierzchnia - bajka - szuterek z koleinkami. Z Imna już niedaleko do Mostów, a stamtąd już standardowo - Maciejewo->Redło->Krasnołęka->Długołęka->Nowogardzik.

Drawieński Park - dzień 2

Niedziela, 22 sierpnia 2010 · Komentarze(7)
W nocy spaliśmy na pomoście, tzn. ja i Grzesiek, bo Afro zawinął się w swój śpiworek i położył się na stole pod drewnianą wiatą. Przed drugą zaczęły kapać mi na nos krople deszczu. Obudziłem kolegę i zaczęliśmy się szybko zwijać do Afra, bo padało coraz mocniej. Dodatkowo raz się jeszcze błysnęło.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że dzisiejszy dzień to będzie straszna kicha, bo trzeba będzie uważać na przewożony w plecaku sprzęt foto. Niestety, już wiem, że pomimo pokrowca, nie jest on nieprzemakalny. Będzie ciężko, chociaż wziąłem jeszcze dodatkowo dużą reklamówkę, żeby go opakować. A deszcz padał coraz mocniej, lecz na szczęście przelotnie...

Rankiem obudziło mnie słońce :) Jest pięknie, nawet się wyspałem. Od razu pomyślałem sobie, że trzeba czym prędzej wstać, żeby uchwycić uroki okolicy w świetle wschodzącego słońca. Warto było!





Zaraz potem wstał Grzesiek, a jako że było już około siódmej, postanowiłem obudzić i Afra. Miś Paweł się jednak skulił i kimał dalej. Tymczasem ja postanowiłem na golasa wskoczyć do zamglonego jeszcze jeziora. Z rana woda wydawała się bardzo ciepła, a widoki z poziomu tafli wody są niesamowite. Kiedy płynąłem, przede mną w ciszy i mgiełce co chwilę skakały po wodzie małe uklejki.

Po chwili wstał i Afro. Wziął swój wodoodporny aparat i... go zalał. Fotek podobno nie odzyskał. W takim razie postanowiłem jeszcze nieco pokręcić się ze swoim sprzętem po polu biwakowym.





Afro udaje piżmaka





Pakowanko zajęło nam dłuższą chwilę. Grzesiek zerwał wczoraj linkę przerzutki i jej wymiana, w zapchanych pancerzach potrwała do pół do jedenastej.



Pierwsze co, to postanowiliśmy zajechać do Studnicy na śniadanie. Trafiliśmy do agroturystyki, gdzie za śmieszne pieniądze zjedliśmy wystawny posiłek. Była przede wszystkim upragniona przez Afra kawa i jajecznica. Gdyby nie to, to chłop pewnie by marudził całą drogę ;)

Następnie, jeszcze leniwym tempem pognaliśmy w kierunku jeziora Marta...



... i do pobliskiej wioski, uzupełnić zapasy wody. W międzyczasie Afro mógł sobie poskakać po kratach 20-metrowej studni. I dziwił się, że nie chcę mu dać aparatu :)



Odwodnieni, robiliśmy co chwilę przystanki. Właściwie już w samej wsi wydudniłem prawie cały bidon, więc resztę musiałem oszczędzać, bo droga jeszcze daleka. Jezioro Marta, choć może nie ma dogodnego punktu widokowego, mieni się swoim lazurem zza drzew.





Następnie pojechaliśmy wymagającym czerwonym szlakiem, przez Śmiałkowe Wzgórza. Trasa w tym momencie jest nie tylko kręta ale i piaszczysta i pofałdowana. Kapitalna!



Dojechaliśmy do Mostu na Płycinie





... i dalej przez kolejne mosty wschodnim brzegiem jeziora do Pustelni. Wtedy też nieopodal przebiegło nam pięć dorodnych jeleni.



Wody w bidonie już nie miałem, a do Głuska pozostało nam jeszcze troszkę kilometrów. Pojechaliśmy więc czerwonym szlakiem przez dawne huty szkła do Starej Węgorni. Chciałem tam zrobić zdjęcie ze statywem, ale wyszło jak wyszło - nieodpowiednia pora i pogoda oraz brak filtra szarego.



Posiedzieliśmy tam z 40 minut, robiąc sobie przy okazji małe płukanko, które przy tej temperaturze było koniecznością.



Teraz do Głuska coś w końcu zjeść i wypić!



Nasze drogi rozstały się w Starym Osiecznie. Byłem już spóźniony na pociąg i postanowiłem pojechać do Dobiegniewa, podczas gdy Afro i Grzesiek pocisnęli do Krzyża. Szosa przez Dobiegniew jest bardzo ruchliwa i w sumie nie było większego sensu się nią targać, tym bardziej, że zmęczenie i ciężki plecak dawały o sobie już mocno znać. Postanowiłem wiec skręcić w las i dojechać do Bierzwnika. Oczywiście nie miałem pojęcia, którą drogą się w danej chwili poruszam, ale i tak wylądowałem ostatecznie w Radęcinie. Stamtąd już szeroką leśną drogą do Brenia. To znaczy miało tak być, ale gdzieś zboczyłem z trasy i wyjechałem nad Jeziorem Radęcino. W sumie fajne miejsce z pomostem pośród trzcin.



Polawirowałem leśnymi duktami i ostatecznie wyjechałem w Breniu. Stamtąd już prosta droga do Bierzwnika, kebaba i powerade'a.

Drawieński Park - dzień 1

Sobota, 21 sierpnia 2010 · Komentarze(5)
Po takich wypadach łezka w oku się kręci!
Zgadałem się ostatnio z Afrem i Grześkiem na wyjazd do Drawieńskiego Parku Narodowego. Mojego ukochanego. Zresztą Klikusa też, ale to pałka i go nie było.

W każdym bądź razie pociągi z różnych stron Polski zjechały się do Krzyża dokładnie o 7:48, a stamtąd, jak co niektórzy wiedzą, jest ciekawa droga w terenie wzdłuż Drawy.

Było troszkę zatrzymanek, z mojego powodu. Raz, że zamontowałem drugi koszyk na bidon, dokręcając śrubki do połowy. Dzięki temu zdążyłem w ogóle na pociąg, bo za przygotowania zabrałem się zbyt późno - poszedłem spać po pierwszej, a wstałem o czwartej rano, przy czym musiałem się kilka razy wracać do domu (po kask, klucze itd.). W każdym bądź razie koszyka nie było czym przykręcić.

Druga sprawa to śpiwór, który podczepiłem pod siodło, co chwilę wypadał. Pomoc Afra i Grzesia okazała się bezcenna - porządnie zostało przytroczone.

Wracając do trasy, to Grzesiek poprowadził nas ciekawym terenem od Osieczna do Głuska, dzięki czemu ominęliśmy asfalt. Tym sposobem dojechaliśmy do elektrowni w Kamiennej.



Potem wbiliśmy się na czerwony szlak i nim już jechaliśmy praktycznie cały czas na północ, poprzez most niskowodny w Głusku i biwak Pstrąg.



W Moczelach zatrzymaliśmy się na małą czarną (padlinę). W sumie tylko Afro był głodny.



Nieco dalej przed mostem na Drawie, szlak skręca w lewo. Można go nie zauważyć, bo to całkiem niezła skarpa. Wjechał na nią tylko posilony Afro.



Od tego momentu szlak robi się rewelacyjny - biegnie wzdłuż meandrującej w dole Drawy. W sumie nie spodziewałem się w ogóle, że lewa strona parku może być tak ciekawa. Co prawda trwa sezon spływowy, więc ludzi jest na rzece pełno. Jeszcze więcej ich na biwakach. Także nawet tłoczno latem.





Jedziemy czerwonym szlakiem przez Zatom, Barnimie aż do Drawna. Nie było mnie tam jeszcze nigdy i przyznam, że to całkiem miłe, ciche miasteczko. Jest to więc najlepsza okazja na zrobienie sobie przerwy w PRLowskiej stołówce.





Była też przerwa na strzelenie zielonego Bosmana i kąpiel w zbawieńczo-chłodnym jeziorku.



Posiedzieliśmy tam z dwie godzinki, po czym pocisnęliśmy do Dominikowa, gdzie wzdłuż jeziora prowadzi niebieski singletrack na skarpie z korzeniami. Cud! Chyba najlepszy odcinek dzisiejszego dnia! Żal było się zatrzymywać na zdjęcia.

Szlak powinien przebiegać przez mostek między jeziorami. Na szczęście mostu nie było, takie momenty dodają tylko smaczku...



Dalej traska powinna biec zielonym szlakiem, my jednak zaraz za polem biwakowym pojechalismy asfaltem uzupełnić zapasy na wieczór. Marzyłem o Noteckim. Tym sposobem dojechaliśmy do Białego Zdroju. O dziwo, nawet nie myślałem, że się to nam przydarzy - był browar. I to właśnie moje Noteckie. Pięknie!

Po uzupełnieniu zapasów, mój plecak ważył już około 10 kilo, więc było ciężko targać to wszystko przez drawieńskie piachy. Na domiar złego nieco zabłądziliśmy - dojechaliśmy do jeziora Nowa Korytnica nie od tej strony i znalezienie siebie na mapie zajęło nam dobrą godzinkę krążenia po leśnych ostępach.







Dojechaliśmy jednak do wioski Nowa Korytnica i stamtąd postanowiliśmy udać się na oznaczony na mapie biwak nad jeziorem Lubicz. Tak, był to strzał w dziesiątkę! Nikogo na polu, cisza, jezioro i księżyc w pełni. Tylko na drugim brzegu jeziora (ze 3 km) słychać nocnych wędkarzy. Było tak cicho, że można było usłyszeć o czym rozmawiają, a głosów raczej nie podnosili.





Zaraz po przyjeździe Grzesiek zajął się rozpalaniem ogniska, a ja i Afro wskoczyliśmy do jeziora. Taka kąpiel po całodziennym wydalaniu z siebie litrów potu niesamowicie regeneruje. Z ogniskiem jednak był problem i jeszcze do późnej nocy staraliśmy się je rozpalić, bo drzewo było całkiem mokre.



Udało jednak się i to. Zamontowaliśmy kiełbachy na kije, dzięki czemu kolacja była bardzo przyjemna. Najprzyjemniejszy był jednak smak oferowany przez...



Wszystkie foty w albumie. Polecam!

Teneryfa 2010 - 3

Środa, 21 lipca 2010 · Komentarze(8)
Kategoria _Mini, Fajne, z Lenką
Trzeci dzień zarazem najważniejszy, więc i do trzech razy sztuka. Dziś musi się udać!!!!!!

Chciałem koniecznie powtórzyć z Milenką to, co udało się z Afrem dwa lata temu - a więc śmiganie po Las Canadas. Jest to stara kaldera, leżąca w granicach Parku Narodowego El Teide. A więc czekają nas piękne, zniewalające wręcz wulkaniczne widoki. Z jazdą też nie powinno być problemów, bo właściwie jest tam stosunkowo chłodno i płasko.

No ale wcześniej czeka nas 2km w pionie autobusem po serpentynach. No i było ciężko już tam. Milenka zażyła 1,5 tabletki aviomarinu i przez to wszystko nic nie kontaktowała.

Wysiedliśmy na stacji przy Telefierico (kolejka linowa), grubo przesmarowaliśmy się krem przeciwsłonecznym. Okazało się bowiem, że wcale tak zimno nie jest. Było około 35stopni w pełnym słońcu. A chmurek to nie było w ogóle. Tak więc pewna różnica między majem a sierpniem jest.



Po krótkim odpoczynku, adaptacji i odmroczeniu wsiedliśmy na rumaki i pognaliśmy w stronę Boca de Tauce. Wbrew moim zapewnieniom ruch był znaczny, ale dało się jechać w miarę spokojnie. Nie wiem jak tam Milenka, bo za wiele nie mówiła, co oznaczało jedynie tyle, że chyba nie odbiera tego do końca tak jak ja.

Trasa prowadziła delikatnym spadem więc się nie męczyliśmy. A widoki zwalały z nóg.





Skały mają chyba wszystkie możliwe kolory - nawet zielony, tak jak w przypadku Los Roques de Garcia





Nieco dalej zrobiło się troszkę bardziej płasko, a nawet było czasami pod górkę. W nosie gryzło od temperatury i suszy, na oczach Ukochanej zaczął pojawiać się grymas zmęczenia. Aviomarin zaczął powoli puszczać, dając efekt uboczny w postaci jeszcze większego zamroczenia i uśpienia. Tak, był to idealny moment, żeby... poprosić Ukochaną o rękę (na zjazdy i podjazdy). Jestem pewien, że nie wiedziała co się dzieje, ale w amoku się zgodziła, mówiąć m.in. "Ty czubie! Oświadczyłeś mi się". Dawno nie słyszałem nic bardziej romantycznego, nawet Nergal by się wzruszył!





Dzięki temu, ujechaliśmy jeszcze z dwa kilometry. Chciałem pokazać narzeczonej jedno magiczne miejsce... Czyli panoramę trzech innych wysp - El Hierro, La Palmy i La Gomery. Cudo!!! Dwa lata temu nie widzieliśmy z Afrem El Hierro w ogóle, z uwagi na zakrywające ją chmury, tak więc było to jeszcze większe zaskoczenie.







Po tym wszystkim nastał czas powrotu...









... po części jak widać piechotą.



Ale było warto! Pomimo wszystkich efektów ubocznych, zdecydowaliśmy się jeszcze w góry wrócić. Tym razem połazić.



I było świetnie. Dzięki temu wiemy, że jeszcze tam wrócimy, złazimy większość szlaków, przenocujemy w schronisku i wejdziemy na Teide (pomimo zdobytego pozwolenia tym razem nie dali byśmy rady z uwagi na arcydługie kolejki do kolejki).

No i trzeba będzie zabrać kolegów bikerów. Nie mogłem zasnąć, przez fakt, że nie zjechałem tymi pięknymi serpentynkami - 40km ciągle w dół. Nie mogłem przeżyć widoku downhillowców jadących razem z nami busem na górę. Ach, tam musi być bajecznie.

Pomimo faktu, że pod względem rowerowym urlop był katastrofą, to w ogólnej mierze było rewelacyjnie. Już troszkę ochłonęliśmy i celujemy w luty 2012 na powrót. Byle tylko dalej od polactwa, ale to już inna bajka.

Las fotas de la Tenerife

Dwusetka z perypetiami

Niedziela, 20 czerwca 2010 · Komentarze(7)
W końcu!!! Długo musiałem czekać, żeby wreszcie pacnąć dwusetkę. Ostatnio moje morale strasznie spadło, a fakt, że nadarzył się w miarę słoneczny weekend, spowodował, że zrezygnowałem z wyjazdu do Gorzowa na wybory na rzecz regeneracji rowerowej.

Tym sposobem postanowiłem w niedzielę wstać o 4 rano i pognać gdzieś dalej. Ku mojej uciesze, za oknem świeciło słońce i ani jednej chmurki nie dało się zauważyć. Jednak temperaturka jesienna - 7 stopni. Mimo wszystko założyłem krótkie gacie, koszulkę termoaktywną, rowerową i pelerynkę. Wszystko cieniutkie i leciutkie i dobrze, bo później mogłem to zmieścić do plecaczka od bukłaka.

Jako cel początkowy obrałem sobie Ińsko. Dawno już tam chciałem pojechać, bo słyszałem, że okolice są tam bajeczne. Do Ińska z Nowogardu prowadzi moja standardowa trasa - przez Dobrą. Tak jak wczoraj był ruch nadzwyczaj obfity, tak o poranku wyprzedził mnie zaledwie jeden samochód. Jechało się pięknie, z rana jeszcze nóżka nie zapodawała, ale wiedziałem, że później będzie bardzo dobrze.

Wraz z dojechaniem do Chociwla, krajobraz zmienił się na ciekawszy i egzotyczny. W mieście postanowiłem się dożywić i wjechałem w pierwszy lepszy parking. Oczom mym ukazała się niesamowita panorama. Wcześniej mapy nie studiowałem, może i dobrze, bo ku mojemu zaskoczeniu, Chociwel jest położony nad pięknym jeziorem.



Spożyłem pyszne kanapeczki przyrządzone przez Milenkę i od razu nabrałem sił. Tamtejsze okolice są niesamowite, odludne. Idealne miejsce na działeczkę rekreacyjną. Niestety, jadąc szosą widać, że co ciekawsze miejsca są już wykupione, zwłaszcza te położone nad jeziorami. A same jeziora - kapitalne!!! Duże, czyste i położone w dolinach. To trzeba zobaczyć - takie Mazury, bez całej tej tandetnej infrastruktury i komercji. Cała okolica obfituje w mniejsze lub większe pagórki, lasy i piękne łąki. Idealne miejsce na zmęczenie się na rowerze.

Będzie to mój kolejny cel na setkę z Milenką.





Przed ósmą siedziałem już nad jeziorem w Ińsku. Jest tam rewelacyjnie! Nieopodal znajduje się kameralne kino, restauracja. Tak sobie pomyślałem, że może fajnie byłoby odwiedzić Ińsko w czasie trwania festiwalu filmowego. W oddali zajechała grupa nurków, przygotowująca się do eksploracji jeziora. Zajechałem bliżej, co by sprawdzić, czy nie ma wśród nich mojego kumpla Igora. Pewnie jeszcze spał, a może już łowił rybki na swojej łódeczce.



Niedaleko wielki pomnik ińskiego raka, wraz z napisaną legendą na jego temat.



Posiedziałem jeszcze troszkę nad jeziorkiem i ruszyłem w stronę Drawska Pomorskiego, stwierdzając, że chyba przyjemniej będzie poruszać się wiejskimi szosami. Zaraz za skrzyżowaniem na Studnicę złapałem kapcia. Okazało się, że dętka została przecięta od strony felgi. Wyszło mi bokiem teraz całe to moje lenistwo. Nie chciało mi się porządnie zabezpieczyć tego wcześniej. Nie kupiłem też porządniejszej opaski, a dętki do slicków, które zamawiałem przez neta są wyjątkowo delikatne. Na reperacji zeszło mi spokojnie 30 minut.

Ruszyłem dalej w stronę Studnicy i Ziemska. Od tego momentu poruszałem się wzdłuż terenów poligonowych, dzikich i z rzadka zamieszkanych. Bardzo przyjemnie się tam jeździ - proste i całkiem gładkie szosy, cisza i otaczająca dzika przyroda, to jest to co bardzo lubię. Trzeba będzie kiedyś zajechać tam na terenowych oponach i pokręcić się po "military area".



Kierowałem się prosto na Drawsko, co chwilę mijając takie oto miejsca





W Drawsku napotkałem pierwszą stacyjkę zaopatrzoną w kompresor. Mogłem w końcu dopompować porządnie tylne koło, z którego uszło już nieco powietrza. Był to tym samym praktycznie koniec mojej wyprawy. Przez własną głupotę zniszczyłem dwie dętki, w tym jedną zapasową. Kiedy zdejmowałem nasadkę kompresora z wentyla, koło błyskawicznie osiadło. Pomyślałem sobie, że nabiłem zbyt wiele powietrza. Niestety, z drugą dętką stało się to samo. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie powinienem ściągać węża pod kątem.

Zadzwoniłem do Milenki i poinformowałem ją, że nie wiem kiedy i jak wrócę. Moja kochana jednak podniosła mnie na duchu, mówiąc, że dam jakoś radę. Przypomniałem sobie wcześniej o pomyśle MacGyvera. Wypchałem oponę czym się dało - wybór padł na pelerynkę i dwie dętki, niestety było tego jeszcze za mało. Na pobliskiej polance zrobiłem dreda z długich źdźbeł traw i upchałem co się jeszcze dało. Założenie opony na to wszystko zajęło mi dość sporo czasu i pracy, ale jechać się jako tako dało. Niestety mogłem też całkowicie oderwać wentyle, bo teraz koło co chwilę mi podskakiwało, mniej więcej tak jak na tarce wytworzonej przez przejeżdżające maszyny rolnicze. Średnia, całkiem niezła, spadała na łeb na szyję, a do domu pozostało mi jeszcze 60 km.









Jazda na takim kapciu to istna mordęga - coś jak setka w terenie. Co chwilę robiłem przystanki regeneracyjne. Udało mi się jednak dojechać do domu na 16:00.
Na liczniku miałem 141 km, a w domu czekała na mnie Milenka, która odczuwała straszny dziś głód rowerowy. Tak więc była okazja na dokręcenie, jednakże zrobienie tych 60 km, kiedy wyjeżdża się o 18:00 nie napawała mnie optymizmem.

Zmieniłem przednią oponkę na terenową (z wielkimi problemami, jak się okazało założenie 1.3 calowego wypełnionego slicka było jedynie rozgrzewką), przestawiłem licznik, oddałem wcześniej zabrane siodełko Milence i byliśmy gotowi jechać. Cel - Tucze przez Ostrzycę i Dobrą. W Dobrej stwierdziliśmy, że wracamy i dokręcimy w Strzelewie. Mimo przejechanego dystansu zupełnie nie czułem zmęczenia. Milenka również zapodawała tempem wyczynowym. Przyznam, że wycieczka z Ukochaną była najfajniejszym etapem, a sam widok, kiedy wyprzedza cię jadąca z prędkością 28km/h pod górkę dziewczyna jest niezapomniany. I ten uśmiech na buźce i dupka kręcąca się z lewej na prawą. Ach... Mam szczęście :)

Zajechaliśmy na chwilkę do Magdaleny, która uraczyła nas kiełbaską z grilla i sałatką grecką, pogadaliśmy chwilkę i pojechaliśmy dalej, do Kulic. Tam na Milenkę wyskoczył z zębami jakiś kundel. Bojowo nastawiony, podarował sobie dopiero gdy dostał drewnem. Milenka zażądała powrotu inną trasą. I tak dojechaliśmy do Jarchlina. Tam musieliśmy skręcić w las, piaszczystą drogą. Z mapy wynikało, że wyjedziemy między Kulicami i Nowogardem. Jak się później okazało było inaczej...

Tymczasem odcinek gruntowy był rewelacyjny. Zające, sarny, lisy co chwilę gdzieś przebiegały nam w polu widzenia. W pewnym momencie zajechaliśmy na most nad potokiem, pod którym z szumem przepływała spiętrzona woda. Fantastyczne miejsce. Choć było trochę przeprowadzania rowerków przez piachy Milenka stwierdziła, że musimy sobie kiedyś zrobić całodzienną wyprawę na rowerach. Ale taką, że cały dzień jedziemy, bez dłuższych postojów. Niesamowita dziewczyna! Odkąd nabrała formy, jazda na rowerze zaczęła sprawiać jej ogromną przyjemność.



Z lasu wyjechaliśmy w Maszkowie, co oznaczało, że mamy przed sobą ruchliwą szosę na Gdańsk. Przejechaliśmy nią kilkaset metrów, ale nie było co narażać życia (tiry co chwilę przejeżdżają tam ze straszną prędkością) i odbiliśmy do Wojcieszyna. Po setce z klikusem obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie będę tamtędy jechać. Tym bardziej z Milenką. W Wojcieszynie znowu wyskoczył nam jakiś kundel. Tego już łatwiej było odpędzić. Pokręciliśmy troszkę po lesie i ponownie wyjechaliśmy na szosę. Tym razem nie było jak odbić, więc spory kawałek zrobiliśmy przechodząc przez pole ziemniaków. W końcu odbiliśmy na drogę na smoczak (więzienie) i tamtędy dojechaliśmy do miasta. Do dwustu brakowało mi 3 kilometrów więc dokręciliśmy troszkę nad jeziorem. Właściwie dokręciliśmy do 202km. Dlaczego? Dlatego, że moja Kochana chciała dokręcić do 60km :) Kocham tę dziewuchę!