Wpisy archiwalne w kategorii

Fajne

Dystans całkowity:4920.77 km (w terenie 1655.45 km; 33.64%)
Czas w ruchu:306:07
Średnia prędkość:16.07 km/h
Maksymalna prędkość:51.12 km/h
Liczba aktywności:55
Średnio na aktywność:89.47 km i 5h 33m
Więcej statystyk

Majówka kulinarno-rowerowa cz. 2

Niedziela, 2 maja 2010 · Komentarze(1)
Obudziłem się z myślą, że jest już prawie południe. Na szczęście było przed ósmą, więc dnia nie straciliśmy. Orzeźwiający prysznic, śniadanie, zaległości w postaci oblekania poduszek i już byliśmy gotowi do jazdy. Dziś mieliśmy w planach wtargnięcie do parku. Jako, że rano rower coś jedzie ciężko, Milenka podsunęła pomysł, czy by czasem jeszcze nie skoczyć na lody i kawusię. Jakże mógłbym odmówić mojej damie. Chwilę później zajadaliśmy się lodami usteckimi w Rowach. Milenka wzięła sobie trzy najlepsze smaki, a mnie trzy najgorsze. I tak były dobre, kawusia również.

Naładowani energią i pozytywnymi doznaniami smakowymi ruszyliśmy piaszczystym, czerwonym szlakiem przez park. Minęliśmy kilka jezior - Gardno, Dołgie Duże i Małe.













Świetne widoki, cały czas przez las. Co prawda sporo ludzi, ale ogólnie ci na rowerach, bardzo pozytywnie nastawieni. Jeden pan, na emeryturze jadący chwilkę z nami, jedzie przez całe wybrzeże. Pokręciliśmy się po tamtejszych ścieżkach i dojechaliśmy do latarni w Czołpinie. Niestety zamknięta, więc jedziemy zwiedzać wydmy.

Parking na rowery oczywiście płatny, zresztą tak jak i sam wstęp. Dziwne, bo żadnych stojaków na rowery nie widzieliśmy, więc po zapytaniu pań kasujących, dostaliśmy dyspensę :)











Same wydmy rewelacja. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się czegoś takiego. Dawno chodziło mi po głowię zwiedzenie tego miejsca i powiem, że przerosło to moje oczekiwania. Wrażenia jak na pustyni. Krajobraz, choć diametralnie inny, bardzo mi przypomina ten z okolic wulkanu na Teneryfie. Czuje się taką pustkę, pomimo tego, że na szlakach tłumy. Może przez to, że niemal jedynymi mieszkańcami tych okolic są trawy i powykręcane sosny.

Pozostaje niedosyt, że nie dotarliśmy nad samo morze, ale to trzeba sobie zostawić na pieszą wycieczkę innym razem. Może jesienią, gdy będzie tam pusto.

Po wydmach nastała kolej na Kluki, wieś w której znajduje się skansen z tradycyjnymi Słowińskimi domami z muru pruskiego.









Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w dniach 1-3 maja odbywa się tam "czarne wesele", podczas którego można zakosztować tradycyjnego jadła. Ding! Żaróweczka się zapala, na ustach Milenki pojawia się uśmieszek konesera :) Niestety, przyjeżdżamy za późno. A może i na szczęście, bo pomimo tego, że na ulicy tłok i wszyscy już wracają, ledwo możemy się jeszcze tam poruszać. Oczywiście za sam wstęp trzeba słono zapłacić. My znów mamy wjazd za free, z racji późnych godzin popołudniowych.

Trzeba przyznać, że chaty są kapitalne. Przyznam, że chciałbym kiedyś w takiej mieszkać. Ale jeszcze bardziej kapitalny był obiad w pobliskiej restauracji, serwujące dania miejscowe, czyli takie, które w nazwie mają dużo e-umalutów i ogólnie śmiesznie brzmią po kaszubsku. Zamówiliśmy oczywiście dorsza w duszonce z ziemniaków, cebuli i boczku. Niebo w gębie. Porcje jak na nas trochę małe, ale za to też ceny śmiesznie niskie. Do popicia kwas chlebowy. Na dokładkę chleb ze smalcem, jednak, to akurat im za bardzo nie wyszło, bo i chleb lipny i smalec nie taki. Ale ogólnie wielki pozytyw na piątaka z plusem.

Wracamy przez Smołdzino. Fajna droga z płyt. Na horyzoncie jednak kusi mnie góra, widoczna chyba z każdego miejsca w okolicy - Rowokół. Co prawda, planowałem to na jutro, ale dlaczego by nie skorzystać po drodze :) Po dojechaniu na miejsce jednak zrezygnowaliśmy, bo ścieżka na nią prowadząca ledwo nadawała się do przejścia. O rowerach nie było mowy. Tak więc wróciliśmy szosą prowadzącą przez wsie do domu.









Bardzo fajny dzień i piękna pogoda. Muszę przyznać, że Milenka okazała się niezwykle dzielna. Chyba najdzielniejsza dziewucha jaką znam :) Moja kochana! 67 kilometrów z czego ponad połowa po gruncie to nie byle co. Najważniejsze jest to, że cała trasa została przejechana z uśmiechem na ustach, a to dla mnie największa nagroda. No i w końcu nie boimy się piachów!

Nad morze

Niedziela, 7 marca 2010 · Komentarze(8)
Tydzień bezrowerowej depresji w końcu się zakończył. Całą piękną sobotę przeznaczyłem na bike'a. W planach miałem zrobienie w końcu jakiejś stówki, bo ostatnim razem zdarzyło się to bodajże w październiku. No a stówkę najlepiej machnąć nad morzem.

I tak się stało! W końcu. Budzik a 7 rano nastawiony, lecz po ciężkim tygodniu wstałem właściwie po dziewiątej. Zanim się wykulałem z łóżka, zjadłem śniadanko, ubrałem i spakowałem, była już dziesiąta. Grzebanie przy rowerze zajęło mi kolejne pół godziny. W tym tygodniu koniecznie muszę go zrobić. Wstyd tak jeździć już. Tylny hamulec nie odbija, linki przerdzewiałe, pancerze popękane. Nie wymieniałem ich już 2 lata. Dodatkowo zobaczyłem, że łożyska Hollowtecha już całkowicie zatarte i są do wymiany. Kupiłem już nowe, rok temu, ale nie było kiedy ich zrobić.

I tak wyjechałem wpół do 11. I to był pierwszy błąd. Drugi, to ten, że nie kupiłem mapy. Przeszukałem z pięć księgarń w Szczecinie, ale mapy Zachodniopomorskiego nie ma nigdzie.







W pewnym momencie, przed Kamieniem rozpętała się taka zamieć, że myślałem, żeby traskę troszkę skrócić. W żadnym wypadku jednak nie chciałem rezygnować. W poprzek zacinała krupa śnieżna, było tak gęsto, że momentalnie zrobiło się na polach biało. A ja jechałem dalej :) Tylko czasem musiałem zamykać prawe oko, bo kulki śniegu były nieco upierdliwe.



Wszystkie znaki na niebie i nie tylko, mówiły, żeby sobie odpuścić





Najlepsze jest to, że minutę później znowu świeciło słońce i przyszła wiosna.



O ile do Kamienia Pomorskiego przez Golczewo jechałem zgodnie z planem, o tyle zamiast jechać do Dziwnówka prosto, skręciłem na Pobierowo. Nie wiedziałem, że trasa ta jest dłuższa o co najmniej 7 kilometrów. Dodatkowo im bliżej morza, tym bardziej morski "halny" się nasilał i celniej trafiał w ryło. Przejechanie tego odcinka zajęło mi dobre pół godziny.














Ale fajnie, zmienność pogody tylko dodawała uroku całej wycieczce. Na polach na przemian, śnieg, woda i zielona trawa. Niby zima, ale czuć wiosnę pełną piersią.

Dojechawszy do Pobierowa, skierowałem się od razu na plażę. Pięknie!!! Pusta plaża, fale, słońce, chmury i wiatr. To co nad morzem najpiękniejsze.

















Nad morzem byłem już porządnie przemarznięty. Pojechałem więc do jakiejś restauracji, chyba jedynej otwartej i zamówiłem sobie herbatkę z cytrynką i jajecznicę. Cytrynka mi spadła więc do herbatki już jej nie wrzuciłem :)

Powrót chciałem zrobić do Gryfic, nawet przejechałem 300 metrów, ale gdy zobaczyłem tablicę Trzebiatów 25km, podarowałem sobie, bo już nie chciałem jechać pod wiatr. To był kolejny błąd. Mogłem jechać i ewentualnie wsiąść w pociąg. No ale pojechałem z powrotem, tą samą trasą. Naładowany energetycznie, ciąłem z wiatrem migusiem. Jedna wiocha za drugą mijała tak szybko, że zanim się obejrzałem, byłem już w Kamieniu.

Tam zaliczyłem koleją wpadkę. Zamiast kierować się na Szczecin, pojechałem zupełnie gdzie indziej i w efekcie wylądowałem na jakiejś wsi. Nie chciałem się wracać, bo tego nie lubię, więc za radą miejscowego pana, pojechałem polną drogą do kolejnej wsi. Właściwie połowę trasy przeszedłem, bo koleiny były prawię po piastę, do tego jeszcze oblodzone. Tam popytałem jakąś panią, jak jechać do Golczewa, żeby się nie wracać. Powiedziała, żeby się jednak cofnąć, bo dojadę tam po 10 kilometrach. W rzeczywistości powrót do skrzyżowania to jakieś 5 kilo po masakryczny wicher, następnie jakieś kolejne 18 km do samego Golczewa.



Słońce już powoli zachodziło, a widoki były coraz piękniejsze. Nie robiłem już zdjęć, żeby jak najszybciej wrócić. Najgorsze, że już nie miałem nic do picia. W bidonie zostały kostki lodu a ja czułem odwodnienie. Wkrótce zjadłem już resztki i tego sorbetu, a w buzi znowu zawitał kapeć. A że była już prawie 19, to na wsiach wszystkie sklepy były pozamykane.



Znalazłem jednak jeden pod Golczewem, gdzie kupiłem litr pepsi i wodę. Zjadłem kanapeczkę od Milenki i wypiłem prawie wszystko. Pogadałem z miejscowymi pod sklepem o różnych sprawach :) i pocisnąłem dalej. W międzyczasie nastał mróz. Czułem już pałera i jechało by się dobrze, gdybym jeszcze czuł palce u rąk, ewentualnie u stóp też. Wcześniej ugadałem się z tatą Milenki, że jakby co mam dzwonić. I zadzwoniłem, kurde, no. Przez to czuję niedosyt, a moja męska duma została poważnie nadszarpnięta :) Przez 5 minut się rozgrzewałem i ciepełko w palcach znowu zawitało. Do Nowogardu jeszcze 21 km więc postanowiłem pojechać dalej i spotkać się z tatą po drodze. Było już ciemno, gwiazdy na niebie, wokół las i cisza. Droga równiutka, więc jechałem w miarę szybko. Spotkaliźmy się, kiedy do Nowo zostało 16km. Kurde, mogłem nie dzwonić. Czuję się trochę teraz jak pipa, no. Jest to moja osobista porażka.

Ale zakładaną stówkę zrobiłem, plus jeszcze trzy dyszki do zaległej piątkowej wycieczki.

Fajnie. Brakowało mi kontaktu z naturą, ciszy i fizycznego zmęczenia. Kiedy zrobi się cieplej i nie trzeba będzie nakładać tylu warstw ciuchów, zrobię 200km. Trzeba sobie tylko odpuścić zabieranie ze sobą lustrzanki i dwóch obiektywów oraz masy jedzenia, którego nie przejem.

Bardzo fajna pętelka

Niedziela, 13 grudnia 2009 · Komentarze(6)
Dzisiaj bardzo miły dzień. Bardzo. Już z samego rana pogoda pozytywnie zaskoczyła. W związku z tym nie mogłem sobie odmówić wycieczkowego przejazdu. Głód rowerowy dał o sobie znać i postanowiłem, że będzie i fajnie i całkiem daleko.

Wyszła mi naprawdę bardzo fajna pętelka. Dodaję ją do swoich ulubionych.

Pierwsze co to dojazd do Pilchowa, ci co tam jeżdżą wiedzą jaka to nuda. Zatrzymałem się jednak chwilkę na zdjęcie kościółka, który pierwotnie stał tam od XIII wieku. Ten jednak został przebudowany w wieku XIX.



Jakoś mi się tak cisnęło, że zanim się obejrzałem, już byłem w Tanowie. Wioseczka naprawdę urokliwa. Dużo jest tam ciekawych starych szachulcowych chat. Kiedyś je obfotografuję, póki co zawsze jakoś tamtędy tylko przejeżdżałem.

Z Tanowa, tradycyjnie już przez Węgornik (kolejna bardzo urokliwa wioseczka w lesie) nad Świdwie. W Węgorniku jest drogowskaz nad jezioro, jednak nie warto nim się kierować, a jechać prosto. W ten sposób nadrobimy spory kawałek.





Nad Świdwim zrobiłem kilka oczywistych fot. Jak zawsze takich samych. Jest jednak tam tak pięknie, że nigdy nie potrafię sobie tego odmówić. W dodatku, dziś byłem tam zupełnie sam.











Następnie skierowałem się do Zalesia, które widać na drugiej fotografii. Miejsce świetne. Niesamowity spokój i cisza. Później szosą gładką jak lico Mienki pocisnąłem z powrotem do Tanowa, a następnie do Tatyni, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. Jest to kolejne klimatyczne miejsce do objechania w przyszłym roku. Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie to, że można się tam nieźle podwędzić



Tym sposobem dojechałem do Polic-Jasienicy, a następnie na terenie Zakładów Chemicznych odbiłem nieco w kierunku hałdy fosfogipsu.



Ponieważ napotkałem zakaz wjazdu na teren ochronny, zrezygnowałem, bo trochę świeciłem swoją jaskrawą kurtałką. Ale miejsce trzeba w przyszłym roku obcykać. Widoki muszą być niesamowite.

Z Polic skręciłem na Skolwin i Stołczyn, gdzie wjechałem na pobliską góreczkę celem zobaczenia widoku na Odrę. Pokręciłem się po okolicy, ale za wiele widać nie było, chociaż momentami, zza drzew stara huta i Odra wygląda imponująco. Miejsce do głębszego obadania w przyszłym roku. Z większym obiektywem.



Tym sposobem dojechałem do domu. Cisnąłem czasami całkiem ostro, chociaż zmęczenie dawało o sobie znać, prawa gira mi napuchła od mrozu. Ale na pizze zdążyłem.

Fajnie! Zdaje się, że przejechałem w tym roku 3 tysiące. Do planowanych 6ooo brakuje mi jeszcze drugie tyle. Może zdążę...

Pięknie

Piątek, 25 września 2009 · Komentarze(7)
Cały ten rok jest rowerową porażką, ale trzeba było się poświęcić, czego efektem jest złożona już w dziekanacie magisterka. Obiecałem sobie, że po jej napisaniu będzie śmignięcie do Drawieńskiego Parku, tyle że obawiałem się czy w ogóle zrobię jakiś większy dystans, bez jakichkolwiek treningów. Ale dało radę. 5:20 rano wsiadłem ze Szczecina do pociągu do Bierzwnika. Tam, znaną mi już traską pojechałem w kierunku Brenia do Głuska.





Następnie śmigałem szlakiem czerwonym, który w pewnym momencie łączy się z żółtym i biegnie pięknym singletrackiem (czasami zarośniętym jak jakaś vintage cipcia) biegnącym wałem Kanału Sicieńskiego. W dole, po prawej stronie jest piękny widok na Jez. Ostrowieckie.


W parku cisza. Czad. Przez cały dzień nie spotkałem tam ani jednej osoby. Nie licząc samochodów strażników nie było nikogo, nawet grzybiarzy. Przyznać trzeba, że są już rydze. W jednym miejscu naliczyłem ich siedem. W pewnym momencie dojeżdża się do Pustelni, To chyba serce Puszczy Drawskiej.





Moje ulubione miejsce


Wałem jadę jednak dalej i docieram do mostku na Płocicznej. Całkowite odludzie.


A singiel jest coraz bardziej pofałdowany...


W tym momencie zaczynam odczuwać brak formy i straszny głód. Obiecuję sobie, że dojadę do Jez. Marta, która z góry mieni się lazurowym kolorem. Tam też jem bułeczki z boczusiem.


Ale robi się późno i postanawiam wracać, a nie jak wcześniej zakładałem, dojechać do wsi Martew. Dojeżdżam jednak zupełnie w inne miejsce - przez Brzeźniak do Golina, gdzie robię przerwę na oranżadę na miejscu i ciasteczka. Troszkę się pogubiłem i w kryzysowej sytuacji (kupa), mylę drogę i dojeżdżam do Stawów Zawiślaka. Następnie błądzę i błądzę i po godzinie dojeżdżam do czerwonego szlaku na most za Węgornią.



Tym sposobem odkryłem nowe, przefantastyczne miejsce. Widocznie postawiono tam drogowskaz. Węgornia




Potem standard - do Głuska




Przerwa nad Jez. Czarnym




na niepasteryzowane :)





Na koniec szosą do Gorzowa.
Fajnie!

Dzień drugi czyli bruk i piachy

Sobota, 2 maja 2009 · Komentarze(4)
Dzień drugi czyli bruk i piachy

...tak, a wczoraj obiecałem, że będzie szosa. Niestety, szosy ani w realu ani na mapie :) Tak więc większość trasy z rowerami... przeszliśmy.

Ale najpierw pojechaliśmy nad pobliskie jeziorko. Pięknie tam! Woda czysta, ale jak się spojrzy w dół ma brunatne zabarwienie, co dawało niesamowity efekt wizualny


Tam też trochę poleżeliśmy


z czasem zrobiło się jednak nieco gorąco i trzeba było się schłodzić








Potem jednak ruszyliśmy się, raczej pieszo, w poszukiwaniu miejsca biwakowego


Znaleźliśmy jedno miejsce nad Jeziorem Rokiet, ale nieco zatłoczone, więc pojechaliśmy dalej, fantastyczną ścieżką


Znaleźliśmy miejsce, na drugim końcu jeziora, gdzie było znacznie spokojniej i dużo przyjemniej


A więc była i kiełbacha i ognicho




"Nie będę jechała taką drogą! Miało być przyjemnie a ja się tylko męczę!"


:*

Fajne foty, czyli album

Traska:
Wygon->Łasko->Wygon->Jez. Rokiet->Wygon

Majówka w Drawieńskim Parku

Piątek, 1 maja 2009 · Komentarze(6)
Majówka w Drawieńskim Parku Narodowym

Od dawna oczekiwany wyjazd majowy zaczął się pobudką o 4:20. Razem z Lenką
podnieśliśmy się z wyrka, umyliśmy śliczne ząbki i buźkę i pomknęliśmy na PKP. W pociągu o tej godzinie prawie nikogo nie było, jednakże już w Stargardzie cały przedział był zajęty. Zwłaszcza przedział wypełnił trajkoczący głos jakiegoś dziada-znawcę-wszystkiego, który pierdzielił swoje mądrości aż do stacji Bierzwnik, czyli tam gdzie wysiadaliśmy.

Ale jak tylko wysiedliśmy z pociągu, pojechaliśmy w kierunku naszej bazy w miejscowości Wygon. W drodze wiał lekki wiatr, ale skutecznie utrudniał jazdę, przez co jechało się trochę ciężko, bububu...

Sama kwatera bardzo przyjemna, kulturalna i wesoła rodzina przyjęła nas bardzo gościnnie. Jakby ktoś chciał kontakt, chętnie udostępnię, tym bardziej, że właściciel organizuje jazdę konną, kajaki a nawet lot balonem, a cała okolica jest niesamowicie piękna. Wystarczy powiedzieć, że w promieniu 3km jest 15 jezior.

Prawdziwa wycieczka obfitowała w zmienne nastroje mojej Ukochanej, co z moimi fochami sprawiało, że jakieś 25 minut jechaliśmy w zupełnej ciszy. Pośród piachów, szerszeni i kostki brukowej - czyli tego, co Lenka kocha najbardziej :)




Gdzieniegdzie można jeszcze natrafić na poniemieckie ślady


Pierwszego dnia wycieczki chciałem pokazać Lence najpiękniejsze i najciekawsze miejsca jakie znam, toteż pojechaliśmy do Głuska zobaczyć elektrownię wodną, a potem nad jezioro Ostrowieckie...


następnie nad kanał łączący jezioro z czymś tam, czego nie wiem, a muszę sprawdzić na mapie


jak to bywa w moim przypadku, nie omieszkałem porobić kilku głupich min


Następnie pojechaliśmy dalej do osady Ostrowiec




Nieco skitrani, odpoczęliśmy nad najciekawszym jeziorem w parku - Czarnym. Jest to niezwykle malownicze jeziorko, położone w polodowcowym zagłębieniu, którego ciekawostką jest to, że na jego dnie nie istnieje praktycznie życie (oprócz bakterii siarkowych). Poniżej 13m nie ma bowiem w ogóle tam tlenu, a wody w ciągu roku nie są tam prawie nigdy mieszane. Dodatkowo, jezioro to jest bezodpływowe, ale ciągnie się od niego niewielka strużka, która kończy swój bieg w maleńkim zbiorniku wodnym, gdzie wsiąka i prawdopodobnie dalej płynie jakąś podziemną drogą. W tym jeziorze żyje też naturalnie sielawa. Także wypas :)


Zaznajomieni z tym faktem, walnęliśmy się na pomoście


Zamiast planowo wracać do Głuska, znaleźliśmy most przez jezioro Ostrowite i postanowiliśmy, że pojedziemy skrótem.



Tzn. ja postanowiłem ale razem zabłądziliśmy :P innymi słowami dałem nieco dupy, lub, nie popisałem się umiejętnością nawigacji :)


Ale Lenka mi wybaczyła, bo się przecież bardzo miłujemy, chociaż było trochę bububu...



Tak czy inaczej dojechaliśmy do Głuska i przez Moczele (gdzie zrobiłem trochę fot cmentarza - bububu) pojechaliśmy na Biwak Pstrąg


...gdzie zrobiliśmy piękne kiełbaski


o takie tatuś, patrz :)


A że biwak nad Drawą...


to zacieszam ryło, bo nie trzeba było daleko dygać po wodę


Potem było jeszcze z 20 km piachów i bruku - bububu...

Fajne foty

Traska:
Bierzwnik->Przeczno->Breń->Łasko->Wygon->Ryże-Kic->Jarychowo->Radęcin->Głusko->Ostrowiec->Jez. Czarne->Jez. Ostrowite->Głusko->Moczele->Biwak Pstrąg->Ostrowiec (Smolarnia Radęcińska)->Łasko->Wygon

Nad Świdwie

Sobota, 18 kwietnia 2009 · Komentarze(2)
Tym razem z Lenką pojechaliśmy szukać starego cmentarza w okolicach Tanowa, tak jak proponował nam meak. Cmentarz znaleźliśmy, nad jeziorem pięknie. Ogólnie gorąco, słonecznie, trochę ciężko ale i tak najlepsza była pepsi :D
























Album

Trasa:
Szczecin->Pilchowo->Tanowo->Węgornik->Tanowo->Świdwie->
Łęgi->Buk->Dobra->Wołczkowo->Bezrzecze->Szczecin

Romantico i kolejny rekordzik Milenci

Sobota, 11 kwietnia 2009 · Komentarze(0)
Świąteczny wyjazd z Milenką do Barlinka. Nagadałem Królowej kiedyś jak to w Barlinku pięknie i że chciałbym tam mieszkać, i że jeszcze w Łośnie są fajne miejsca, a lubuskie lasy łoooo..., i ten... no... ile jezior, motylki, jak las pachnie, i że zawsze jeździliśmy do Janowa i Moczydło ahhh, grill to tamto itd. itp. Mniej więcej tak jakoś mało składnie opowiadałem o swoich okolicach. I w końcu nadszedł czas, żeby te wszystkie fakty i mity wspólnie zweryfikować. Wybraliśmy się "natęczas" na romantyczny trip.
Euforii nie było końca, na nic się zdał uporczywy chłodny wicher :) Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że że po powrocie będą czekać na nas gołąbki Krysi.

Ale po kolei... Zabrałem Milenkę trasą najmniej asfaltową i przez to najbardziej malowniczą, przez Wojcieszyce->Łośno i asfaltem do Lip. Początkowo Milenka była przerażona piachami i powoli udzielał się jej nastrój bubub :(
Wiedziałem, że sprawę trzeba będzie rozwiązać bananem i kanapką z serem :) Tak też się stało. Dojechaliśmy trochę dalej niż planowaliśmy (czyli nie nad stawek za Lipami, gdzie było piwko z Sentim)


... ale nad Jez. Portki. (Milenka się rozpędziła na górce - przyp. autora).



Jam...


...następnie zabrał Ukochaną przez Moczydło do najpiękniejszego jeziora w okolicy, czyli Okunie, gdzie zrobiliśmy kolejny odpoczynek. Jako, że dzisiejsza trasa miała obfitować w kilometry, zostawiliśmy sobie zwiedzanie Miejsca Magicznego i poszukiwanie ukrytej wioski na inny dzień. Było za to trochę opalania.




Ostatecznie dojechaliśmy ciężką szutrową trasą do Barlinka, gdzie zwiedziliśmy bulwar, zjedliśmy lodzika, kawusie i jabco. Jako że zakochany, pacnę jeszcze kilka fotek Lenki.



Powrót tą samą trasą, o dziwo nie sprawiał już większych problemów. Doświadczenie, hart ducha i siła woli sprawiła, że droga ta, stała się łatwa i przyjemna. Tylko czasem kolanko bolało i trzeba było nieco poucałować.



I tak jakoś doturlaliśmy się do domu. Trasa się nieco wydłużyła, z uwagi na fakt, że z Łośna wracaliśmy asfaltem przez Kłodawę, ale dzięki temu zdziwko nasze było jeszcze większe, bo oto na liczniku pokazał się konkretny dystans 76km. Jestem pod wrażeniem. Tyle przejechać na takim gracie... :) Nasza druga wycieczka >50km.

Milenka powiedziała, że było zarypiście i to jest dla mnie najlepszą nagrodą.

Całe 56

Wtorek, 31 marca 2009 · Komentarze(1)
56 kilometrów, czyli więcej niż klikus w całym tym roku, ze średnią większą niż z Sentim ;) Tyle przejechała Lenka. A wycieczka fajna, bo pojechaliśmy w końcu w prawdziwy teren - nad Jez. Świdwie. Bardzo się nam podobało.






Traska:
Szczecin->Pilchowo->Tanowo->Węgornik->Świdwie->Łęgi->Buk->Dobra
->Wołczkowo->Bezrzecze->Szczecin

Raniutko z Lenką wstaliśmy,

Sobota, 20 grudnia 2008 · Komentarze(3)
Raniutko z Lenką wstaliśmy, opatuliliśmy się w fatałaszki i wyciągnęliśmy rowerki przed klatkę. A tam pada. Wszędzie mokro, pełno kałuż. pogoda więc idealna na coroczny, spontaniczny wyjazd do Międzyzdrojów. Pomijając osiołka z PKP, to wycieczka obfitowała w przeróżniste zwierzątka.
Było np. takie co robiło myyyyuuuuuu


Było kilka leni, co się nawet nie ruszyły


I dwa ryjki i dziubki



Następnie tempem spacerowym pojechaliśmy do Warnowa

drogą, o taką:



Dojechaliśmy do Wisełki, a tam zjedliśmy świeżuteńkie pierniczki i różową świnkę


Z Wisełki, standardowo, plażą do Międzywodzia. Nie było prawie nikogo.








No i tyle. Z powrotem Milenkę dosięgła kontuzja kolana, ale jakoś się dokulaliśmy do Warnowa.
Przy okazji spadł mi licznik na podłogę i zmarł...
Mój nastrój więc się zmienił na grobowy, ale Lenka zrobiła mi później przepyszne spaghetti więc się trochę mi polepszyło. Przecież najważniejsze są w życiu wrażenia :) A było fajno.