Majówka kulinarno-rowerowa cz. 2
Niedziela, 2 maja 2010
· Komentarze(1)
Kategoria _Midi, Fajne, Meridka moja, z Lenką
Obudziłem się z myślą, że jest już prawie południe. Na szczęście było przed ósmą, więc dnia nie straciliśmy. Orzeźwiający prysznic, śniadanie, zaległości w postaci oblekania poduszek i już byliśmy gotowi do jazdy. Dziś mieliśmy w planach wtargnięcie do parku. Jako, że rano rower coś jedzie ciężko, Milenka podsunęła pomysł, czy by czasem jeszcze nie skoczyć na lody i kawusię. Jakże mógłbym odmówić mojej damie. Chwilę później zajadaliśmy się lodami usteckimi w Rowach. Milenka wzięła sobie trzy najlepsze smaki, a mnie trzy najgorsze. I tak były dobre, kawusia również.
Naładowani energią i pozytywnymi doznaniami smakowymi ruszyliśmy piaszczystym, czerwonym szlakiem przez park. Minęliśmy kilka jezior - Gardno, Dołgie Duże i Małe.
Świetne widoki, cały czas przez las. Co prawda sporo ludzi, ale ogólnie ci na rowerach, bardzo pozytywnie nastawieni. Jeden pan, na emeryturze jadący chwilkę z nami, jedzie przez całe wybrzeże. Pokręciliśmy się po tamtejszych ścieżkach i dojechaliśmy do latarni w Czołpinie. Niestety zamknięta, więc jedziemy zwiedzać wydmy.
Parking na rowery oczywiście płatny, zresztą tak jak i sam wstęp. Dziwne, bo żadnych stojaków na rowery nie widzieliśmy, więc po zapytaniu pań kasujących, dostaliśmy dyspensę :)
Same wydmy rewelacja. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się czegoś takiego. Dawno chodziło mi po głowię zwiedzenie tego miejsca i powiem, że przerosło to moje oczekiwania. Wrażenia jak na pustyni. Krajobraz, choć diametralnie inny, bardzo mi przypomina ten z okolic wulkanu na Teneryfie. Czuje się taką pustkę, pomimo tego, że na szlakach tłumy. Może przez to, że niemal jedynymi mieszkańcami tych okolic są trawy i powykręcane sosny.
Pozostaje niedosyt, że nie dotarliśmy nad samo morze, ale to trzeba sobie zostawić na pieszą wycieczkę innym razem. Może jesienią, gdy będzie tam pusto.
Po wydmach nastała kolej na Kluki, wieś w której znajduje się skansen z tradycyjnymi Słowińskimi domami z muru pruskiego.
Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w dniach 1-3 maja odbywa się tam "czarne wesele", podczas którego można zakosztować tradycyjnego jadła. Ding! Żaróweczka się zapala, na ustach Milenki pojawia się uśmieszek konesera :) Niestety, przyjeżdżamy za późno. A może i na szczęście, bo pomimo tego, że na ulicy tłok i wszyscy już wracają, ledwo możemy się jeszcze tam poruszać. Oczywiście za sam wstęp trzeba słono zapłacić. My znów mamy wjazd za free, z racji późnych godzin popołudniowych.
Trzeba przyznać, że chaty są kapitalne. Przyznam, że chciałbym kiedyś w takiej mieszkać. Ale jeszcze bardziej kapitalny był obiad w pobliskiej restauracji, serwujące dania miejscowe, czyli takie, które w nazwie mają dużo e-umalutów i ogólnie śmiesznie brzmią po kaszubsku. Zamówiliśmy oczywiście dorsza w duszonce z ziemniaków, cebuli i boczku. Niebo w gębie. Porcje jak na nas trochę małe, ale za to też ceny śmiesznie niskie. Do popicia kwas chlebowy. Na dokładkę chleb ze smalcem, jednak, to akurat im za bardzo nie wyszło, bo i chleb lipny i smalec nie taki. Ale ogólnie wielki pozytyw na piątaka z plusem.
Wracamy przez Smołdzino. Fajna droga z płyt. Na horyzoncie jednak kusi mnie góra, widoczna chyba z każdego miejsca w okolicy - Rowokół. Co prawda, planowałem to na jutro, ale dlaczego by nie skorzystać po drodze :) Po dojechaniu na miejsce jednak zrezygnowaliśmy, bo ścieżka na nią prowadząca ledwo nadawała się do przejścia. O rowerach nie było mowy. Tak więc wróciliśmy szosą prowadzącą przez wsie do domu.
Bardzo fajny dzień i piękna pogoda. Muszę przyznać, że Milenka okazała się niezwykle dzielna. Chyba najdzielniejsza dziewucha jaką znam :) Moja kochana! 67 kilometrów z czego ponad połowa po gruncie to nie byle co. Najważniejsze jest to, że cała trasa została przejechana z uśmiechem na ustach, a to dla mnie największa nagroda. No i w końcu nie boimy się piachów!
Naładowani energią i pozytywnymi doznaniami smakowymi ruszyliśmy piaszczystym, czerwonym szlakiem przez park. Minęliśmy kilka jezior - Gardno, Dołgie Duże i Małe.
Świetne widoki, cały czas przez las. Co prawda sporo ludzi, ale ogólnie ci na rowerach, bardzo pozytywnie nastawieni. Jeden pan, na emeryturze jadący chwilkę z nami, jedzie przez całe wybrzeże. Pokręciliśmy się po tamtejszych ścieżkach i dojechaliśmy do latarni w Czołpinie. Niestety zamknięta, więc jedziemy zwiedzać wydmy.
Parking na rowery oczywiście płatny, zresztą tak jak i sam wstęp. Dziwne, bo żadnych stojaków na rowery nie widzieliśmy, więc po zapytaniu pań kasujących, dostaliśmy dyspensę :)
Same wydmy rewelacja. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się czegoś takiego. Dawno chodziło mi po głowię zwiedzenie tego miejsca i powiem, że przerosło to moje oczekiwania. Wrażenia jak na pustyni. Krajobraz, choć diametralnie inny, bardzo mi przypomina ten z okolic wulkanu na Teneryfie. Czuje się taką pustkę, pomimo tego, że na szlakach tłumy. Może przez to, że niemal jedynymi mieszkańcami tych okolic są trawy i powykręcane sosny.
Pozostaje niedosyt, że nie dotarliśmy nad samo morze, ale to trzeba sobie zostawić na pieszą wycieczkę innym razem. Może jesienią, gdy będzie tam pusto.
Po wydmach nastała kolej na Kluki, wieś w której znajduje się skansen z tradycyjnymi Słowińskimi domami z muru pruskiego.
Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w dniach 1-3 maja odbywa się tam "czarne wesele", podczas którego można zakosztować tradycyjnego jadła. Ding! Żaróweczka się zapala, na ustach Milenki pojawia się uśmieszek konesera :) Niestety, przyjeżdżamy za późno. A może i na szczęście, bo pomimo tego, że na ulicy tłok i wszyscy już wracają, ledwo możemy się jeszcze tam poruszać. Oczywiście za sam wstęp trzeba słono zapłacić. My znów mamy wjazd za free, z racji późnych godzin popołudniowych.
Trzeba przyznać, że chaty są kapitalne. Przyznam, że chciałbym kiedyś w takiej mieszkać. Ale jeszcze bardziej kapitalny był obiad w pobliskiej restauracji, serwujące dania miejscowe, czyli takie, które w nazwie mają dużo e-umalutów i ogólnie śmiesznie brzmią po kaszubsku. Zamówiliśmy oczywiście dorsza w duszonce z ziemniaków, cebuli i boczku. Niebo w gębie. Porcje jak na nas trochę małe, ale za to też ceny śmiesznie niskie. Do popicia kwas chlebowy. Na dokładkę chleb ze smalcem, jednak, to akurat im za bardzo nie wyszło, bo i chleb lipny i smalec nie taki. Ale ogólnie wielki pozytyw na piątaka z plusem.
Wracamy przez Smołdzino. Fajna droga z płyt. Na horyzoncie jednak kusi mnie góra, widoczna chyba z każdego miejsca w okolicy - Rowokół. Co prawda, planowałem to na jutro, ale dlaczego by nie skorzystać po drodze :) Po dojechaniu na miejsce jednak zrezygnowaliśmy, bo ścieżka na nią prowadząca ledwo nadawała się do przejścia. O rowerach nie było mowy. Tak więc wróciliśmy szosą prowadzącą przez wsie do domu.
Bardzo fajny dzień i piękna pogoda. Muszę przyznać, że Milenka okazała się niezwykle dzielna. Chyba najdzielniejsza dziewucha jaką znam :) Moja kochana! 67 kilometrów z czego ponad połowa po gruncie to nie byle co. Najważniejsze jest to, że cała trasa została przejechana z uśmiechem na ustach, a to dla mnie największa nagroda. No i w końcu nie boimy się piachów!