Po takich wypadach łezka w oku się kręci!
Zgadałem się ostatnio z
Afrem i
Grześkiem na wyjazd do Drawieńskiego Parku Narodowego. Mojego ukochanego. Zresztą
Klikusa też, ale to pałka i go nie było.
W każdym bądź razie pociągi z różnych stron Polski zjechały się do Krzyża dokładnie o 7:48, a stamtąd, jak co niektórzy wiedzą, jest ciekawa droga w terenie wzdłuż Drawy.
Było troszkę zatrzymanek, z mojego powodu. Raz, że zamontowałem drugi koszyk na bidon, dokręcając śrubki do połowy. Dzięki temu zdążyłem w ogóle na pociąg, bo za przygotowania zabrałem się zbyt późno - poszedłem spać po pierwszej, a wstałem o czwartej rano, przy czym musiałem się kilka razy wracać do domu (po kask, klucze itd.). W każdym bądź razie koszyka nie było czym przykręcić.
Druga sprawa to śpiwór, który podczepiłem pod siodło, co chwilę wypadał. Pomoc Afra i Grzesia okazała się bezcenna - porządnie zostało przytroczone.
Wracając do trasy, to Grzesiek poprowadził nas ciekawym terenem od Osieczna do Głuska, dzięki czemu ominęliśmy asfalt. Tym sposobem dojechaliśmy do elektrowni w Kamiennej.
Potem wbiliśmy się na czerwony szlak i nim już jechaliśmy praktycznie cały czas na północ, poprzez most niskowodny w Głusku i biwak Pstrąg.
W Moczelach zatrzymaliśmy się na małą czarną (padlinę). W sumie tylko Afro był głodny.
Nieco dalej przed mostem na Drawie, szlak skręca w lewo. Można go nie zauważyć, bo to całkiem niezła skarpa. Wjechał na nią tylko posilony Afro.
Od tego momentu szlak robi się rewelacyjny - biegnie wzdłuż meandrującej w dole Drawy. W sumie nie spodziewałem się w ogóle, że lewa strona parku może być tak ciekawa. Co prawda trwa sezon spływowy, więc ludzi jest na rzece pełno. Jeszcze więcej ich na biwakach. Także nawet tłoczno latem.
Jedziemy czerwonym szlakiem przez Zatom, Barnimie aż do Drawna. Nie było mnie tam jeszcze nigdy i przyznam, że to całkiem miłe, ciche miasteczko. Jest to więc najlepsza okazja na zrobienie sobie przerwy w PRLowskiej stołówce.
Była też przerwa na strzelenie zielonego Bosmana i kąpiel w zbawieńczo-chłodnym jeziorku.
Posiedzieliśmy tam z dwie godzinki, po czym pocisnęliśmy do Dominikowa, gdzie wzdłuż jeziora prowadzi niebieski singletrack na skarpie z korzeniami. Cud! Chyba najlepszy odcinek dzisiejszego dnia! Żal było się zatrzymywać na zdjęcia.
Szlak powinien przebiegać przez mostek między jeziorami. Na szczęście mostu nie było, takie momenty dodają tylko smaczku...
Dalej traska powinna biec zielonym szlakiem, my jednak zaraz za polem biwakowym pojechalismy asfaltem uzupełnić zapasy na wieczór. Marzyłem o Noteckim. Tym sposobem dojechaliśmy do Białego Zdroju. O dziwo, nawet nie myślałem, że się to nam przydarzy - był browar. I to właśnie moje Noteckie. Pięknie!
Po uzupełnieniu zapasów, mój plecak ważył już około 10 kilo, więc było ciężko targać to wszystko przez drawieńskie piachy. Na domiar złego nieco zabłądziliśmy - dojechaliśmy do jeziora Nowa Korytnica nie od tej strony i znalezienie siebie na mapie zajęło nam dobrą godzinkę krążenia po leśnych ostępach.
Dojechaliśmy jednak do wioski Nowa Korytnica i stamtąd postanowiliśmy udać się na oznaczony na mapie biwak nad jeziorem Lubicz. Tak, był to strzał w dziesiątkę! Nikogo na polu, cisza, jezioro i księżyc w pełni. Tylko na drugim brzegu jeziora (ze 3 km) słychać nocnych wędkarzy. Było tak cicho, że można było usłyszeć o czym rozmawiają, a głosów raczej nie podnosili.
Zaraz po przyjeździe Grzesiek zajął się rozpalaniem ogniska, a ja i Afro wskoczyliśmy do jeziora. Taka kąpiel po całodziennym wydalaniu z siebie litrów potu niesamowicie regeneruje. Z ogniskiem jednak był problem i jeszcze do późnej nocy staraliśmy się je rozpalić, bo drzewo było całkiem mokre.
Udało jednak się i to. Zamontowaliśmy kiełbachy na kije, dzięki czemu kolacja była bardzo przyjemna. Najprzyjemniejszy był jednak smak oferowany przez...
Wszystkie foty w albumie. Polecam!