Nie miałem pomysłu na wycieczkę. Strasznie mi się już chciało na rower, ale tak się złożyło, że akurat nikt w wolną sobotę nie mógł pośmigać. A namawiałem, że może Drawieński Park, że terenik, że wszystko co najlepsze. I nic. Jeden ma rower w częściach, inny pracuje, jeszcze inny składa kuchnię.
Obudziłem się więc o 5 rano, ale chmury za oknem jakoś mnie zniechęcały i wyjechałem dwie godziny później. Bez pomysłu. Z mapą zachodniopomorskiego i na wszelki wypadek Drawieńskiego Parku Narodowego w plecaku.
Padło jednak na coś nowego - kierunek na wschód, z Bornym Sulinowem jako cel. Naczytałem się kiedyś ciekawych rzeczy o tamtych rejonach, między innymi w bikeBoardzie. Do Łobza standardowo śmigałem szosą. Tam jednak skusiło mnie skręcić w las, bo zaiste grzechem byłoby nie wjechać w taki fajny teren - same pagórki, piękna zieleń, jeziora, czyli wszystko to co najlepsze na rower. Nie bez powodu trasa jest oznakowana jako niebieski szlak MTB.
Pokręciłem się z godzinkę i wyjechałem całkiem niedaleko, bo w wiosce Bonin. Nieco później dobiłem do szosy na Drawsko Pomorskie. Widoki stamtąd są rewelacyjne. Przed samym miastem rozlega się niesamowita panorama. Zdjęć jednak nie robiłem, bo jechało się wręcz wybornie.
Następnie pognałem szosą do Złocieńca, a tam odbiłem na Wierzchowo. Od tej pory zaczęły się spokojne wioseczki, więc sama jazda to pełen relaks. Dojechałem do Szwecji, a stamtąd już niedaleko do celu. Okolica co chwilę przypomina o swojej wojennej przeszłości. A to centrum pamięci, pomnik poległych, Stalag, czołgi...
Dzień wcześniej zajrzałem na mapę google'a i zobaczyłem zdjęcia opuszczonej miejscowości Kłomino. Na papierowej mapie jednak jej nie znalazłem, ale można się tego było spodziewać, bo zawsze przygotowania zaniedbuję.
To nic. Kierowałem się na Sypniewo, po drodze pytając napotkanych chłopów o jakieś bunkry sowieckie. Niewiele wiedzieli, ale i tak było ciekawie, bo co chwilę mija się jakiś rezerwat. Zjechałem więc z ciekawości w leśną dróżkę i już po 150 metrach oczom mym ukazał się niesamowity widok.
To miejsce nazywa się "Diabli skok" i jest naprawdę głębokim jarem, z którego biją źródła. Trzeba jeszcze tu przyjechać.
Więcej info o Kłominie dostałem jednak od miłego pana w Sypniewie, który powiedział mi, że powinienem się cofnąć o 4 kilometry do krzyżówki, a następnie płytami jumbo kierować się do bunkrów, na lotnisko i do samego Kłomina. Minęły 4 kilo i jak w mordę bite, był zjazd, wszystko po myśli. Do tego idealne warunki - wiatru brak, szosa gładka. Widać, że dba się o nawierzchnie. W lesie czekają nawet hałdy dolomitu na wysypanie.
Bunkrów jednak trzeba było nieco poszukać. Znalazłem najpierw garaż, gdzie prawdopodobnie przywożone były pociski jądrowe. Wracając napotkałem rowerzystę z Wałcza, który oprowadził mnie po okolicy. Powłaziliśmy do bunkrów, zwiedziliśmy wyrzutnię czy tam zbiornik wodny. Przy posiłku pogadaliśmy o innych ciekawych obiektach Wału Pomorskiego. Fajne miejsca tu są. Ale to cel na przyszły rok.
Okazało się, że Kłomino nazywany jest też Gródkiem i znajduje się on nieco na północ. Same miasto robi porażające wrażenie. Praktycznie całkowicie wyludnione, straszy ruderami. Niestety zostało ono też całkowicie rozszabrowane i teraz sukcesywnie wszystkie budynki są wyburzane. Gruz po nich, to właśnie ten "dolomit" widziany w lesie.
Przy okazji polecam zajrzeć do artykułu z "Dużego Formatu" na temat Kłomina.
Mogłem jechać polną drogą przez słynne wrzosowiska do samego Bornego. Podarowałem sobie jednak ten pomysł, bo było już dość późno i chciałem zdążyć na jakikolwiek pociąg. Szosą skierowałem się do Nadarzyc. W kolejnych wioskach jednak skręciłem w las i zgubiłem drogę. Wjechałem na teren poligonu dokładając kolejne 10km i pół godziny. Ostatecznie wyjechałem w Łubowie, gdzie dowiedziałem się... że żaden pociąg już dzisiaj nie jedzie. Poczekałem więc na autobus, którego też nie było.
Shit. Słońce za godzinę zajdzie, do domu 110 km, a ja bez lampki. Ale cisnę dalej. Dwusetka na liczniku, a o dziwo tempo jak na mnie całkiem niezłe - 24km/h. Żadnego zmęczenia, kryzysu, skurczów. Tylko trochę kolana bolą i tyłek przetarty.
W jakiejś wiosce kupiłem latarkę za 8 zł, która świeci jakby była za 3 zł. Taśmą przyklejam ją do kierownicy. Ważne, żeby mandatu nie dostać. Przed Łobzem zrobiło się już całkiem ciemno, ale to w niczym nie przeszkadza. W sumie nawet jedzie się jeszcze lepiej. Na drodze praktycznie nikogo, psów nie słychać i chłodzik przyjemnie orzeźwia.
Do domu dojechałem 23:20. Zabrakło 10km do trzysetki. Myślałem, że cała trasa tyle wyniesie, ale musiałem źle dodać kilometry na mapie. Mogłem dokręcić, ale co tam. Będzie na następny raz.
Ważne, żeby 300km sobie lepiej zaplanować. Mam przepis: - założyć slicki; - nie dać się skusić leśnym drogom; - podnieść kierownicę i siodełko; - nie zabierać lustrzanki, przynajmniej do plecaka; - założyć torebkę podsiodłową na narzędzia; - wyjechać o 23:00; - porządnie wyspać się dzień wcześniej, najlepiej jeśli to piątek; - zabrać lampkę; - baardzo dużo jeść i pić.
Dobry wypad. Rekonesans zrobiony - Drawski Park Krajobrazowy bardzo ciekawy, do zwiedzenia. Tereny za Łobzem - rewelacja i całkiem niedaleko. Będzie się można bujnąć, gdy pomysłu zabraknie. Okolice Bornego zostawiam na sierpień, gdy zakwitną wrzosy. Trzeba się tylko spieszyć, bo niedługo się nie odnajdzie Kłomina.
Mały update: Zmieniłem wynik, nie podając przyczyny. Okazało się, że zakładając inną oponkę, źle ustawiłem obwód koła, co sporo zaniżyło dystans. Trochę głupio wyszło, no ale cóż.
W ramach sklejania dętki i schnięcia łatki, kulnąłem się po cywilnemu. Nie trzeba się szykować teraz godzinę, żeby wyjść, więc krótka przejażdżka nie zaszkodzi.
Zaraz za działkami odbiłem w polne uliczki mojego miasta, gdzie trochę pokrążyłem. Później Nadtorową i lasem pomknąłem do wsi gdzie jeszcze mnie nie było, czyli Gardna. Zadupie aż miło. Przecięcie trasy na Szczecin i dojechałem nad jeziorko. Chciałem objechać je dookoła, ale nie wiem czy przez obwodnice się to teraz da zrobić, najpewniej tak. W każdym bądź razie się wróciłem, i dobrze, bo traska po drugiej strony brzegu jest rewelacyjna - singiel z przeszkodami, kładkami. I chyba kupie sobie w przyszłym roku wędkę, bo miejsca tam są rewelacyjne.
Pod koniec jakiś młody, nieznany mi kolo, streścił mi jeszcze zawartość dzisiejszego dnia i swoje plany na jutro. Ot tak, bez żadnego cześć nawet: -A jadę z roboty, trzeba zjeść kolację i spać, bo jutro rano na badania. Dobra, na razie!
Krótkie wieczorne bujanko z Milenką. Traska standardowa, ulubiona, bo do Czermnicy szosą. Potem skręt do lasu nad jeziorka.
I tu małe zdziwko, bo zrobili użytek ekologiczny. Nowa piękna tablica i regulamin, mówią, żeby dbać. Nad samym jeziorkiem jakaś parka wyprowadza psy. Srają prawie do jeziora. Ot, Polska.
Śmig, śmig, jesteśmy po drugiej stronie brzegu i jedziemy w kierunku mostku. Oczywiście zakaz wjazdu, bo się przecież drzewo zwaliło. I drugie zdziwko. Zawalidroga usunięta, mostek naprawiony, a zakaz pozostał. Nieco dalej kolejna przeszkoda, w jednym miejscu powalone zapewne przez wichurę 4 świerki.
Fajne lasy teraz. Buczyna taka jaśniutka aż miło. Z pośpiechu zapomniałem zabrać aparatu no i tu kibel trochę.
Namówiłem shrinka na wieczorny przejazd do byle gdzie. Pokusa była ogromna, bo od tygodni nosiłem się z naprawą sprzętu.
I tak tydzień minął na rozbrajaniu piasty i suportu HT2. Potem szukanie łożysk i składanie. Na majówce koło chodziło pięknie, gdyby nie to, że obręcz trzeba koniecznie wymienić. Nowa leżała od 2 miesięcy w pokoju, po czym okazało się, że w wyniku zmęczenia (chyba) zamówiłem na 36 otworów, a nie na 32. Ostatecznie kupiłem Mavica xm 317 w Synkrosie, bo szkoda mi było marnować czas. Na zaplataniu i centrowaniu spędziłem ze 2 popołudnia.
Ale wszystko chodzi jak należy!!! Kółeczko się kręci na nowiuśkich FAGach. Powinno przetrzymać jeszcze troszkę. A wszystko to zrobione własnymi spracowanymi dłońmi, bo jak mawiał dr Olech: "Inżynierowie - technologiczni Rambo". Żadnej pracy się nie boją.
Teraz tylko jeździć i jeździć. A wycieczka całkiem przyjemna. Najpierw do Orzechowa, a potem w las.
I powrót z majówki. Za bardzo rowerowa to ona nie była, ale liczy się fun, i że człowiek wypoczęty, i szczęśliwy. Traska: Łoźnica->Czermnica->Strzelewo->Świerczewo->Nowogard.
W ramach majówki w Świnoujściu, kopnęliśmy się z Milenką po cesarskich kurortach Niemiec. Pogoda może i piękna, ale było "piekielnie" zimno, tak że w sumie mogłem zabrać jakieś dłuższe spodnie. No nic, nauczka na następny rok.
A u Niemców jakoś inaczej. Lasy czyste, drogi równe, ścieżki rowerowe wszędzie, szlaki oznakowane. Nawet teren całkiem wymagający.
Z wiekiem jednak człowiekowi odchodzi chęć śmigania dla samej frajdy, na rzecz pojechania coś przegryźć. A zjedliśmy nie byle co - jako, że nad morzem, to rybka musi być. W postaci kanapki z paprykarzem ale zawsze to ryba.
Frajda z żarcia niesamowita. Trzeba się cieszyć z byle czego, jak się nie ma formy na rower.
BTW, wiesz Guciu jak rozdzielić jabłko na połowy. Kurczę... cholera... Qrw... ...a, zjem sama.
Żeby nie było, że nie jechaliśmy, to oto dowód. Nad morzem i podjazdy 16-procentowe. Milenka cisnęła jak dzida i dała radę!
Tym sposobem dojechaliśmy do Koserow. No i powrót, bo mało że zimno to jeszcze święto i żadnego browarka nie kupiliśmy. A czaiłem się na Erdingera...
Ostatnio zrobiłem się jeszcze bardziej leniwy i jakoś brak mi motywacji do jeżdżenia. Ale jak już gdzieś pojadę, to bardziej turystycznie. Lubię eksplorować nowe miejsca i uwieczniać je na fotografiach. Czasami się ścigam, ale bez żadnych sukcesów, ot tak dla rozrywki i zaspokojenia głodu rywalizacji. Mój fetysz to podjazdy, gubienie się w lasach, lądowanie w bagnach :)