W nocy spaliśmy na pomoście, tzn. ja i Grzesiek, bo Afro zawinął się w swój śpiworek i położył się na stole pod drewnianą wiatą. Przed drugą zaczęły kapać mi na nos krople deszczu. Obudziłem kolegę i zaczęliśmy się szybko zwijać do Afra, bo padało coraz mocniej. Dodatkowo raz się jeszcze błysnęło.
W tym momencie zdałem sobie sprawę, że dzisiejszy dzień to będzie straszna kicha, bo trzeba będzie uważać na przewożony w plecaku sprzęt foto. Niestety, już wiem, że pomimo pokrowca, nie jest on nieprzemakalny. Będzie ciężko, chociaż wziąłem jeszcze dodatkowo dużą reklamówkę, żeby go opakować. A deszcz padał coraz mocniej, lecz na szczęście przelotnie...
Rankiem obudziło mnie słońce :) Jest pięknie, nawet się wyspałem. Od razu pomyślałem sobie, że trzeba czym prędzej wstać, żeby uchwycić uroki okolicy w świetle wschodzącego słońca. Warto było!
Zaraz potem wstał Grzesiek, a jako że było już około siódmej, postanowiłem obudzić i Afra. Miś Paweł się jednak skulił i kimał dalej. Tymczasem ja postanowiłem na golasa wskoczyć do zamglonego jeszcze jeziora. Z rana woda wydawała się bardzo ciepła, a widoki z poziomu tafli wody są niesamowite. Kiedy płynąłem, przede mną w ciszy i mgiełce co chwilę skakały po wodzie małe uklejki.
Po chwili wstał i Afro. Wziął swój wodoodporny aparat i... go zalał. Fotek podobno nie odzyskał. W takim razie postanowiłem jeszcze nieco pokręcić się ze swoim sprzętem po polu biwakowym.
Afro udaje piżmaka
Pakowanko zajęło nam dłuższą chwilę. Grzesiek zerwał wczoraj linkę przerzutki i jej wymiana, w zapchanych pancerzach potrwała do pół do jedenastej.
Pierwsze co, to postanowiliśmy zajechać do Studnicy na śniadanie. Trafiliśmy do agroturystyki, gdzie za śmieszne pieniądze zjedliśmy wystawny posiłek. Była przede wszystkim upragniona przez Afra kawa i jajecznica. Gdyby nie to, to chłop pewnie by marudził całą drogę ;)
Następnie, jeszcze leniwym tempem pognaliśmy w kierunku jeziora Marta...
... i do pobliskiej wioski, uzupełnić zapasy wody. W międzyczasie Afro mógł sobie poskakać po kratach 20-metrowej studni. I dziwił się, że nie chcę mu dać aparatu :)
Odwodnieni, robiliśmy co chwilę przystanki. Właściwie już w samej wsi wydudniłem prawie cały bidon, więc resztę musiałem oszczędzać, bo droga jeszcze daleka. Jezioro Marta, choć może nie ma dogodnego punktu widokowego, mieni się swoim lazurem zza drzew.
Następnie pojechaliśmy wymagającym czerwonym szlakiem, przez Śmiałkowe Wzgórza. Trasa w tym momencie jest nie tylko kręta ale i piaszczysta i pofałdowana. Kapitalna!
Dojechaliśmy do Mostu na Płycinie
... i dalej przez kolejne mosty wschodnim brzegiem jeziora do Pustelni. Wtedy też nieopodal przebiegło nam pięć dorodnych jeleni.
Wody w bidonie już nie miałem, a do Głuska pozostało nam jeszcze troszkę kilometrów. Pojechaliśmy więc czerwonym szlakiem przez dawne huty szkła do Starej Węgorni. Chciałem tam zrobić zdjęcie ze statywem, ale wyszło jak wyszło - nieodpowiednia pora i pogoda oraz brak filtra szarego.
Posiedzieliśmy tam z 40 minut, robiąc sobie przy okazji małe płukanko, które przy tej temperaturze było koniecznością.
Teraz do Głuska coś w końcu zjeść i wypić!
Nasze drogi rozstały się w Starym Osiecznie. Byłem już spóźniony na pociąg i postanowiłem pojechać do Dobiegniewa, podczas gdy Afro i Grzesiek pocisnęli do Krzyża. Szosa przez Dobiegniew jest bardzo ruchliwa i w sumie nie było większego sensu się nią targać, tym bardziej, że zmęczenie i ciężki plecak dawały o sobie już mocno znać. Postanowiłem wiec skręcić w las i dojechać do Bierzwnika. Oczywiście nie miałem pojęcia, którą drogą się w danej chwili poruszam, ale i tak wylądowałem ostatecznie w Radęcinie. Stamtąd już szeroką leśną drogą do Brenia. To znaczy miało tak być, ale gdzieś zboczyłem z trasy i wyjechałem nad Jeziorem Radęcino. W sumie fajne miejsce z pomostem pośród trzcin.
Polawirowałem leśnymi duktami i ostatecznie wyjechałem w Breniu. Stamtąd już prosta droga do Bierzwnika, kebaba i powerade'a.