Jedzie się ciężko. Wiatr w ryło. Senti na najtwardszym przełożeniu. Zajeżdżamy do Tokaja.
Głośno od Polaków. Zwiedzamy miasto, jemy w końcu gulasz i jedziemy dalej na Mad. Pełno winnic. Winogronka słodziutkie. Normalnie Eden!
Zamek w Boldogkőváralja
Przed 21 przekraczamy granicę słowacką, a około 22 jesteśmy w Koszycach. Kolejne piękne miasto.
Wsiadamy w pociąg do Plavec. Ok. 1:15 1 nocy jedziemy w ciemnościach i bez mapy gdzieś do granicy polskiej. O 2 rano budzimy celnika. Potem do ciemności dochodzi jeszcze mgła. Jakoś dotargaliśmy się do Muszyny.
Z rańca wali żar. Dajemy twardo z Varsolt->Simleu Silvaniei->Marghita->Sacueni. Tam przekraczamy granicę i od razu szok. Jaka bieda na tych Węgrzech. Nawet drogi nie mają :) Letavertes ->Debreczyn. Dzisiaj robimy popas i bierzemy pensjonat. W końcu porządna kąpiel. Wieczorem zwiedzamy miasto. Ale tam piknie! Kolacyjka - mistrzostwo świata - zapiekany ser z dodatkami i piwko Edelweisser. Pycha.
Nocleg na polu. Nuda. Cały czas asfalt. Kierowcy jeżdżą tam jak wariaci. Na drugie śniadanie arbuz. Na kolację makaron z pomidorami, papryczkami i sosem bernaise. Plus piwko - Stejar Strong. Dobre. Na deser 2 rozpuszczone czekoladki.
Sentiescu osłabiony. Cały dzień marudzi. Od Bicaz do wąwozu wioski są jakby umarłe. Puste, pozamykane sklepy.
Za to wąwóz imponujący, ale nie wiem czy warty zwiedzania. Tabuny turystów. Co chwilę stawaliśmy w korkach.
Lacu Rosu - jedna wielka komercja. Jezioro powstało po osuwisku ziemi w 1837 roku. Teraz jest tam kramik na kramiku. Dorośli ludzie męczący raki czy sikający do jeziora. Żenada.
Spotykamy dwóch bikerów z Rumunii. Jeden z nich coś tam duka po angielsku. To już chyba czwarta osoba w tym kraju. Chwalą się, że mieszkają 200km stąd. Ja się chwalę że przejechałem prawie 1700km i miny im rzędną. Długo nie pogadaliśmy bo odstawiłem ich na podjeździe jak młodych. W dodatku z 25kg przyczepka. :D Podjazd ciągnie się na przełęcz Pangarati (1256m). Na serpentynach całkiem daję radę, przełożenie 2:5, średnia to ok 15kmh. Sentiescu dziś za bardzo nie może ale i tak walczy. Na szczyt wjeżdża po 13min. Potem zjazd. Coś pięknego. Słońce, ostre zakręty i te denerwujące, trąbiące dacie. Przejeżdżamy przez Gheorgheni i kilka wiosek, a pogoda się psuje. Deszcz i burza łapie nas na 7km podjeździe. Ale jedzie się i tak pięknie. Nic nie słychać tylko szum opon. Senti dobrze przesmarował łańcuchy to i siwy pogina twardo w chmury. Asfalcik też gładki. Cudo. Potem zjazd. Deszcz znowu zaczyna padać. 15-17km w dół. Jesteśmy cali mokrzy, w dodatku wyziębieni od wiatru. Nie czujemy już stóp, ale szybko znajdujemy polankę 3km od Praid. Cyk, cyk namiocik, ciepłe ciuchy. Na kolację makaron z cebulką, papryczkami i sosem Bernaise. Pychota. Do tego salami i czekoladka.
Droga nudna. Trasa na Targu Neamt->Piatra Neamt->Pangarati->Tarcau->Bicaz. Nocleg na polanie tuż za granicami miasta. Standard: Pasztet + Ciuc. Senti się zatruł. W nocy spawa. :)
W nocy obudziły nas dzwonki krów. Rano drwale cięli las w pobliżu namiotu. Wsiedliśmy na rowerki i od razu zjazd serpentynami do Sucevity. Tam zwiedzamy malowany klasztor wpisany na listę UNESCO.
Potem szukamy Pleszy - polskiej wioski. Wjeżdzamy gdzieś w las pod górę po głazach i w błocie, tak jak wskazuje mapa w przewodniku. Błądzimy i po 10km zawracamy. Jedziemy szosą przez Clit do Solcy. Zapominamy skręcić do Nowego Sołońca i robimy to dopiero w następnej wsi. Nareszcie można rozmawiać po polsku. Dialog ze sklepu: -Dzień dobry, jest arbuz? -Dzień dobry, nie ma. Siądźcie sobie chłopcy pod jabłonią a napijcie się zimnego piwka -:D
To siadamy i samkujemy Ciukasa. Dobre. Pijemy to piwko z miejscowymi i dowiadujemy się, że Plesza jest nie gdzieś tam, hen, gdzie byliśmy ale 2km od Nowego Sołońca. Targamy się pod górę bo nas lekko w słońcu to piwko ścięło. Plesza to wieś położona przy jednej drodze. Trochę tam stromo i kamienisto. Czyli na rower całkiem zajebiście. Odwiedzamy panią od słynnych beczek i korzystamy ze studni z wodą. Potem asfaltem do Gura Humurului i Voronetu. Tam oglądamy klasztor i z powrotem do Gury. Szukamy noclegu bo już późno i kierujemy się na Faceltani, ale jedziemy jeszcze dalej bo co chwila jakaś wieś. Nocka na polu kukurydzy. Na kolację to co wczoraj: puree z Ciuperceni, groszkiem i kukurydzą. Do tego standardowo - Ciuc - mój nowy przyjaciel. :D
Z rańca zaskoczyło nas śniadanie. Chleb z pasztetem i dżemem malinowym. Do tego herbatka z cukrem. Potem droga sama w sobie nudna.
Jedziemy przez Vama do Vatra Moldovitei. Tam zwiedzamy malowany monaster.
Potem kierujemy się na Sucevitę, ale oczywiście pomyliliśmy drogę i robimy 30km dodatkowo.
Wracamy przez Moldovitę do Vatry. Potem serpentyny na przełęcz. Widoki rewelacyjne. Postanawiamy tu zostać. Znaleźliśmy 5 prawdziwków. Będą do puree. Zapach powalający. Smak również.
Cisza. Słychać tylko dzwonki krów. Pijemy po litrze Ciuca. To chyba najlepszy browar w Rumunii. Śpimy na polanie pełnej dziewięćsiłów.
Z samego rana zjazd do Lunca Ilvei. Następnie chcemy przejechać przez Przełęcz Granidita. Oczywiście, najpierw pojechaliśmy drogą główną, której na mapie nie było. Nadrobiliśmy dobre kilkanaście km pod górę i dotarliśmy do stacji Larion. Nic tam nie było oprócz zrujnowanych budynków, silosów, zdziczałych psów i zdziwionego człowieka. No to powrót do Lunca, żeby popytać o trasę. Okazało się że jest ona cała pokryta błotem i koleinami. Ale jedziemy. Tfu idziemy. Stromo tak, że odpoczywamy co 5 metrów.
Po półtorej godzinie czaimy, że to jednak nie tu. Wracamy i widzimy jakąś alternatywną ścieżkę. Rezygnujemy jednak, bo morale spadło do minimum. Rowery zabłocone, cali brudni i znudzeni. Minęło 3,5 godziny i 32km na liczniku. Wracamy do Lunca Ilvei, myjemy rowery i drogą przez Ilva Mare->Magura Ilvei->Poiana Ilvei->Ilva Mica. Łapie nas ulewa. Jesteśmy maksymalnie wkurzeni.. Feldru->Nepos->Nasaud->Cepari->Dumitra. Potem mamy kryzys. Łańcuchy skrzypią jak świerszcze, i na podjeździe brakuje nam wody. Szczęśliwie nagle 7 km zjazdu serpentynami do Bistritia. Tam zakupy. Woda, pasztet, chleb i Ciuc (piwko). Dajemy do Livezile i gdzieś dalej. Nocka na pastwisku. Jesteśmy jakieś 130km i 1 dzień do tyłu z planem.
Ja pierdolescu! Co za kraj! Dzień zaczynamy od świeżo zlepionego przez owczarza białego sera typu "Oridżinal".
Następnie kilka kilometrów zjazdu serpentynami. Widoki cudne.
Zwłaszcza dla bikerów
Dojeżdzamy do Budesti i Sarbi. Robimy fotki cerkwi i bram maramorskich.
Jedziemy do Barsany. Tu kolejna zabytkowa cerkiew. Wszystkie chyba wpisane są na listę UNESCO. Następnie Stramtura->Rozvalea->Sieu->Ieud. Tu znowu cerkiew tym razem XIV-wieczna (!). Fotka malowideł.
Bogdan Voda (cerkiew z XVIIIw.)->Salistea de Sus->Sacel. Znowu zjazd serpentynami. Widoki i piękne. Moisei->Borsa. Znowu dramat. Chyba najbrzydsze miasto na jakie do tej pory trafilismy. Droga z płyt. Sami Włosi, ale są też i Polacy. Czym prędzej chcemy stąd uciekać, ale miasto się ciągnie przez kilka kilometrów. Robi się ciemno, jesteśmy zmęczeni. Miejsca na nocleg nie widać. Zaczyna padać deszcz. Burza. Wokół widać tylko skały. Gdy już znajdujemy polanę, to okazuje się że od kilku kilometrów biegł za nami pies. Szczeniaczek. Ja nie mogę. Co za dzień. Pies nocuje z nami, bo przeciez nie zrzucimy go ze zbocza, chociaz taka mysl przechodzi mi przez głowę. Senti otwiera piwko. I pasztet. Tradycyjnie.
Ostatnio zrobiłem się jeszcze bardziej leniwy i jakoś brak mi motywacji do jeżdżenia. Ale jak już gdzieś pojadę, to bardziej turystycznie. Lubię eksplorować nowe miejsca i uwieczniać je na fotografiach. Czasami się ścigam, ale bez żadnych sukcesów, ot tak dla rozrywki i zaspokojenia głodu rywalizacji. Mój fetysz to podjazdy, gubienie się w lasach, lądowanie w bagnach :)