Wpisy archiwalne w kategorii

_Giga

Dystans całkowity:9212.43 km (w terenie 1708.45 km; 18.55%)
Czas w ruchu:462:29
Średnia prędkość:19.92 km/h
Maksymalna prędkość:51.12 km/h
Liczba aktywności:74
Średnio na aktywność:124.49 km i 6h 14m
Więcej statystyk

Pierwsza setka

Sobota, 22 stycznia 2011 · Komentarze(5)
Pierwsza setka zaliczona. Przy mrozie, choćby nawet lekkim jak dzisiaj byłoby nieprzyjemnie jechać coś więcej niż tylko do Ińska. A co tam panie w Ińsku? Aaa, nuda, nic się nie dzieje. Widziałem raptem kilka osób, choć była godzina trzynasta. Miasteczko śpi.



Powrót był znacznie cięższy, za Dobrą zacząłem powoli wymiękać.

W samej Dobrej Nowogardzkiej, można znaleźć bocznicę, na której stoi 8 sztuk wąskotorowych cacek. Może kiedyś je wyremontują. Tyle że, nie byłoby jak na tę bocznicę dojechać, bo wszystkie tory w pobliżu już dawno rozebrane.
Poza tym, wnioskując z nazwy stacji kolejowej, to miasto nazywa się "Dobra Nowogardzkie".



Przez 3/4 wycieczki dobiegał do mnie brzęk wydobywający się z okolic suportu. Traktorem nie jechałem, więc chyba koło do wymiany, bo łożyska w sumie nowe.

W poszukiwaniu guza

Sobota, 13 listopada 2010 · Komentarze(2)
Co dzisiaj?

Najpierw gleba z nurkowaniem w kałuży. Jesienne ścieżki są na tyle zdradzieckie, że spod warstwy liści i wody nie widać krańca kostki brukowej. W efekcie wylądowałem w dość głębokiej kałuży, przez co but był cały przemoczony, spodnie i kurtka, a jakże! Szczęśliwie plecak foto przeżył.

No właśnie. Po co go zabrałem? Sam nie wiem, taka słota, że odechciewa się wszystkiego. Balast 5 kilowy na takim dystansie, faktycznie jest balastem. Zbędnym.

Później było dużo śmigania po lesie. Zmęczyłem się jak w poniedziałek w pracy, z tym że fizycznie, psycha dziś odpoczywała. Pokręciłem się tu i ówdzie, w poszukiwaniu okularów (nadzieja matką głupich). I tym razem planowo wyjechałem w Radzimiu. Krótki śmig szoską i ponownie do lasu. Tam zrobiłem pętelkę i dość zaskakująco wylądowałem na szosie do Reska.



Było już około pierwszej, więc trzeba było nadgonić czas. Dojechałem do Reska, a później już poważnie wymęczony zrobiłem pętelkę wzdłuż opuszczonego lotniska. Szoską dojechałem do obskurnych Płot, czy tam Płotów. Tam, nie mogłem znaleźć duktu do Potulińca i za karę zrobiłem rundkę asfaltem przez Łęczną do Wołowca. Wystarczyło tylko skręcić w lewo a nie prawo...

Ale tam. Ciemno sie robi, a przede mną jeszcze z 15 km. Na szczęście przez Miętno do Nowogardu droga już prosta. Na koniec dokręcenie ostatniego kilometra. Ledwo, ledwo. Dojechałem.



Dzisiejsza stówka chyba jedna z najcięższych.

Po tygodniu...

Niedziela, 26 września 2010 · Komentarze(10)
Stęskniony po tygodniowej rozłące z rowerkiem, postanowiłem wybrać się gdzieś dalej. Jako, że marzył mi się wypad do Ińskiego Parku, dałem cynka shrinkowi o moich zamiarach i bez długiego oczekiwania na odpowiedź, byliśmy już umówieni na 6:15 rano pod lidelkiem.

Zmęczony Sebastian, po nocnych wojażach, czekał już jednak o 6 rano pod klatką mojego bloku :) To się nazywa prawdziwa miłość do dwóch pedałów :)

Dobra, wyjechaliśmy jak było jeszcze ciemno, zaczęło się jednak przejaśniać w Dobrej. Co ciekawe, już pierwsze żule stały pod sklepem. W sklepie na mój widok, sprzedawca chowa otwartego browara. Doberskie klimaty powalają. Zjedliśmy śniadanko i pojechaliśmy szoską przez Trzebawie











Kilka wiosek dalej wjeżdżamy do Ińskiego Parku krajobrazowego i od razu morda się cieszy, bo i tereny piękne, i cisza, i pagórki. Do parku wjeżdżamy od strony Dłuska, ukrytej miejscowości, z której prowadzi brukowana droga przez rezerwat góry Głowacz.





Na górę nie wjeżdżamy, bo się najzwyczajniej nie da, ale jedziemy dalej fantastycznymi bukowymi lasami.









I nagle lądujemy nad jeziorem, do którego prowadzi ścieżka z 20-30 metrowym spadem. Notabene, Seba zalicza glebę, przez co nie chciał później jeszcze ciutkę popozować do zdjęcia z dołu.



Błądzimy troszkę w poszukiwaniu jakiejkolwiek ścieżki, co się nam po 15 minutach udaje. W ten sposób śmigamy później rewelacyjną szutrówką wokół Ińskiego Jeziora, aż do samego miasteczka. Przyznam, że jest to tak zarypiste miejsce, że postanowiliśmy tam powrócić za 3 tygodnie, kiedy to powinna zagościć prawdziwa złota jesień.

W Ińsku robimy przerwę i debatujemy czy zaliczyć Wstęgę Ińską na południu. Ja proponuję jednak jakiś teren, bo jestem bardzo wygłodniały wrażeń i tym sposobem jedziemy niebieskim szlakiem w kierunku Łobza. Szlak jednak gubimy i lądujemy na polu, potem w chaszczach, następnie w bagnach i krzaczorach, żeby ostatecznie znaleźć się w jakiejś zagrodzie...







... innymi słowami, lądujemy w koziej dupie... Dookoła pola i lasy. To jednak bardzo ważna informacja dla Sebastiana, który nocami studiując mapy i zapisy w wiekowych księgach parafialnych, zdobywa się na myśl, że najprawdopodobniej znajdujemy się w pobliżu, i tu uwaga (!), Użytku Ekologicznego Bagna Wierzchucickie. No nic pomyślałem, być może. Jedziemy, bo jakaś droga się pojawiła. Po pięciu minutach tablica, i słowo w słowo jak w mordę strzelił nazwa użytku ekologicznego. Szacun chłopie! :D

Dojeżdżamy w ten sposób świetną asfaltówką przez Podlipce do Węgorzyna, a stamtąd już do Łobza. Za Łobzem zajeżdżamy do Przyborza, gdzie jest kapitalny widok ze Wzgórza Lotniarzy i stary cmentarz.





Zjeżdżamy z tego wzgórza ścieżką rowerową, która chyba nie była jeżdżona od dziesięcioleci. To dobrze, bo jest trochę wymagająca, pełno w niej kolein poprzecznych, wzdłużnych oraz dziur i kamieni. Seba informuje mnie tylko, żebym pilnował hamulców, ale ja... już byłem daleko w dole :D Świetne miejsce! Ciekawie jest też na dole, na moście przez Regę...



... i jeszcze dalej, kiedy jest fantastyczny podjazd, najpierw głębokim piachem, potem ubitym żwirem i szutrem. A ostatnie 40km to nam pękło na szosie.

Kolejna stówencja Milenki

Niedziela, 12 września 2010 · Komentarze(4)
Padło dziś na Ińsko. Obiecałem sobie, że muszę tam pojechać z Milenką, co oznacza wycieczkę z ponadstukilometrowym dystansem. W związku z tym zamontowałem Ukochanej slicki, a wyjazd zaplanowaliśmy na wczesny poranek.

Poranek się przedłużył, nie tylko przez grzebanie się w wyrze, ale i zmianę uszkodzonej wczoraj dętki - tak jak i w dwóch poprzednich Kendach, wyrwał się wentyl.

Do Dobrej wybraliśmy trasę przez Ostrzycę, tym razem przez pożarówkę, bo ciekawiej.



W Dobrej jeszcze ciężko było nam się rozkręcić, dlatego często robiliśmy sobie postoje. Za Dobrą ruch miał być minimalny - oczywiście mijały nas kolumny samochodów, aż do samego Chociwla, przy czym połowa drogi jest zwężona, przez trwający tam remont. Potem już pięknie. Ińsko jak zwykle ciche i spokojne. Posiedzieliśmy ze dwie godzinki i zjedliśmy pyszną pizze ińską - z porem i wędzoną rybka. Rewelacja!







Bardzo miła wycieczka, pomimo wolnego tempa, całkiem się zmęczyłem, a i Milence też nie bez trudu to wszystko przyszło. Fajnie, że gdzieś dalej się razem wybraliśmy, bo ostatnimi czasy tylko okolice Nowo. Poza tym muszę przyznać, że Milenka poczyniła milowy krok w swojej kolarskiej karierze - pierwsza para obuwia SPD czeka sobie na nadejście wiosny :)

Do Ińska trzeba się wybrać za dwa tygodnie - pojedyncze drzewa już się powoli zaczynają robić żółte. Iński Park Krajobrazowy musi wyglądać niesamowicie jesienią. Chyba się szykuje powoli nowogardzka ekipa...

Drawieński Park - dzień 1

Sobota, 21 sierpnia 2010 · Komentarze(5)
Po takich wypadach łezka w oku się kręci!
Zgadałem się ostatnio z Afrem i Grześkiem na wyjazd do Drawieńskiego Parku Narodowego. Mojego ukochanego. Zresztą Klikusa też, ale to pałka i go nie było.

W każdym bądź razie pociągi z różnych stron Polski zjechały się do Krzyża dokładnie o 7:48, a stamtąd, jak co niektórzy wiedzą, jest ciekawa droga w terenie wzdłuż Drawy.

Było troszkę zatrzymanek, z mojego powodu. Raz, że zamontowałem drugi koszyk na bidon, dokręcając śrubki do połowy. Dzięki temu zdążyłem w ogóle na pociąg, bo za przygotowania zabrałem się zbyt późno - poszedłem spać po pierwszej, a wstałem o czwartej rano, przy czym musiałem się kilka razy wracać do domu (po kask, klucze itd.). W każdym bądź razie koszyka nie było czym przykręcić.

Druga sprawa to śpiwór, który podczepiłem pod siodło, co chwilę wypadał. Pomoc Afra i Grzesia okazała się bezcenna - porządnie zostało przytroczone.

Wracając do trasy, to Grzesiek poprowadził nas ciekawym terenem od Osieczna do Głuska, dzięki czemu ominęliśmy asfalt. Tym sposobem dojechaliśmy do elektrowni w Kamiennej.



Potem wbiliśmy się na czerwony szlak i nim już jechaliśmy praktycznie cały czas na północ, poprzez most niskowodny w Głusku i biwak Pstrąg.



W Moczelach zatrzymaliśmy się na małą czarną (padlinę). W sumie tylko Afro był głodny.



Nieco dalej przed mostem na Drawie, szlak skręca w lewo. Można go nie zauważyć, bo to całkiem niezła skarpa. Wjechał na nią tylko posilony Afro.



Od tego momentu szlak robi się rewelacyjny - biegnie wzdłuż meandrującej w dole Drawy. W sumie nie spodziewałem się w ogóle, że lewa strona parku może być tak ciekawa. Co prawda trwa sezon spływowy, więc ludzi jest na rzece pełno. Jeszcze więcej ich na biwakach. Także nawet tłoczno latem.





Jedziemy czerwonym szlakiem przez Zatom, Barnimie aż do Drawna. Nie było mnie tam jeszcze nigdy i przyznam, że to całkiem miłe, ciche miasteczko. Jest to więc najlepsza okazja na zrobienie sobie przerwy w PRLowskiej stołówce.





Była też przerwa na strzelenie zielonego Bosmana i kąpiel w zbawieńczo-chłodnym jeziorku.



Posiedzieliśmy tam z dwie godzinki, po czym pocisnęliśmy do Dominikowa, gdzie wzdłuż jeziora prowadzi niebieski singletrack na skarpie z korzeniami. Cud! Chyba najlepszy odcinek dzisiejszego dnia! Żal było się zatrzymywać na zdjęcia.

Szlak powinien przebiegać przez mostek między jeziorami. Na szczęście mostu nie było, takie momenty dodają tylko smaczku...



Dalej traska powinna biec zielonym szlakiem, my jednak zaraz za polem biwakowym pojechalismy asfaltem uzupełnić zapasy na wieczór. Marzyłem o Noteckim. Tym sposobem dojechaliśmy do Białego Zdroju. O dziwo, nawet nie myślałem, że się to nam przydarzy - był browar. I to właśnie moje Noteckie. Pięknie!

Po uzupełnieniu zapasów, mój plecak ważył już około 10 kilo, więc było ciężko targać to wszystko przez drawieńskie piachy. Na domiar złego nieco zabłądziliśmy - dojechaliśmy do jeziora Nowa Korytnica nie od tej strony i znalezienie siebie na mapie zajęło nam dobrą godzinkę krążenia po leśnych ostępach.







Dojechaliśmy jednak do wioski Nowa Korytnica i stamtąd postanowiliśmy udać się na oznaczony na mapie biwak nad jeziorem Lubicz. Tak, był to strzał w dziesiątkę! Nikogo na polu, cisza, jezioro i księżyc w pełni. Tylko na drugim brzegu jeziora (ze 3 km) słychać nocnych wędkarzy. Było tak cicho, że można było usłyszeć o czym rozmawiają, a głosów raczej nie podnosili.





Zaraz po przyjeździe Grzesiek zajął się rozpalaniem ogniska, a ja i Afro wskoczyliśmy do jeziora. Taka kąpiel po całodziennym wydalaniu z siebie litrów potu niesamowicie regeneruje. Z ogniskiem jednak był problem i jeszcze do późnej nocy staraliśmy się je rozpalić, bo drzewo było całkiem mokre.



Udało jednak się i to. Zamontowaliśmy kiełbachy na kije, dzięki czemu kolacja była bardzo przyjemna. Najprzyjemniejszy był jednak smak oferowany przez...



Wszystkie foty w albumie. Polecam!

Dwusetka z perypetiami

Niedziela, 20 czerwca 2010 · Komentarze(7)
W końcu!!! Długo musiałem czekać, żeby wreszcie pacnąć dwusetkę. Ostatnio moje morale strasznie spadło, a fakt, że nadarzył się w miarę słoneczny weekend, spowodował, że zrezygnowałem z wyjazdu do Gorzowa na wybory na rzecz regeneracji rowerowej.

Tym sposobem postanowiłem w niedzielę wstać o 4 rano i pognać gdzieś dalej. Ku mojej uciesze, za oknem świeciło słońce i ani jednej chmurki nie dało się zauważyć. Jednak temperaturka jesienna - 7 stopni. Mimo wszystko założyłem krótkie gacie, koszulkę termoaktywną, rowerową i pelerynkę. Wszystko cieniutkie i leciutkie i dobrze, bo później mogłem to zmieścić do plecaczka od bukłaka.

Jako cel początkowy obrałem sobie Ińsko. Dawno już tam chciałem pojechać, bo słyszałem, że okolice są tam bajeczne. Do Ińska z Nowogardu prowadzi moja standardowa trasa - przez Dobrą. Tak jak wczoraj był ruch nadzwyczaj obfity, tak o poranku wyprzedził mnie zaledwie jeden samochód. Jechało się pięknie, z rana jeszcze nóżka nie zapodawała, ale wiedziałem, że później będzie bardzo dobrze.

Wraz z dojechaniem do Chociwla, krajobraz zmienił się na ciekawszy i egzotyczny. W mieście postanowiłem się dożywić i wjechałem w pierwszy lepszy parking. Oczom mym ukazała się niesamowita panorama. Wcześniej mapy nie studiowałem, może i dobrze, bo ku mojemu zaskoczeniu, Chociwel jest położony nad pięknym jeziorem.



Spożyłem pyszne kanapeczki przyrządzone przez Milenkę i od razu nabrałem sił. Tamtejsze okolice są niesamowite, odludne. Idealne miejsce na działeczkę rekreacyjną. Niestety, jadąc szosą widać, że co ciekawsze miejsca są już wykupione, zwłaszcza te położone nad jeziorami. A same jeziora - kapitalne!!! Duże, czyste i położone w dolinach. To trzeba zobaczyć - takie Mazury, bez całej tej tandetnej infrastruktury i komercji. Cała okolica obfituje w mniejsze lub większe pagórki, lasy i piękne łąki. Idealne miejsce na zmęczenie się na rowerze.

Będzie to mój kolejny cel na setkę z Milenką.





Przed ósmą siedziałem już nad jeziorem w Ińsku. Jest tam rewelacyjnie! Nieopodal znajduje się kameralne kino, restauracja. Tak sobie pomyślałem, że może fajnie byłoby odwiedzić Ińsko w czasie trwania festiwalu filmowego. W oddali zajechała grupa nurków, przygotowująca się do eksploracji jeziora. Zajechałem bliżej, co by sprawdzić, czy nie ma wśród nich mojego kumpla Igora. Pewnie jeszcze spał, a może już łowił rybki na swojej łódeczce.



Niedaleko wielki pomnik ińskiego raka, wraz z napisaną legendą na jego temat.



Posiedziałem jeszcze troszkę nad jeziorkiem i ruszyłem w stronę Drawska Pomorskiego, stwierdzając, że chyba przyjemniej będzie poruszać się wiejskimi szosami. Zaraz za skrzyżowaniem na Studnicę złapałem kapcia. Okazało się, że dętka została przecięta od strony felgi. Wyszło mi bokiem teraz całe to moje lenistwo. Nie chciało mi się porządnie zabezpieczyć tego wcześniej. Nie kupiłem też porządniejszej opaski, a dętki do slicków, które zamawiałem przez neta są wyjątkowo delikatne. Na reperacji zeszło mi spokojnie 30 minut.

Ruszyłem dalej w stronę Studnicy i Ziemska. Od tego momentu poruszałem się wzdłuż terenów poligonowych, dzikich i z rzadka zamieszkanych. Bardzo przyjemnie się tam jeździ - proste i całkiem gładkie szosy, cisza i otaczająca dzika przyroda, to jest to co bardzo lubię. Trzeba będzie kiedyś zajechać tam na terenowych oponach i pokręcić się po "military area".



Kierowałem się prosto na Drawsko, co chwilę mijając takie oto miejsca





W Drawsku napotkałem pierwszą stacyjkę zaopatrzoną w kompresor. Mogłem w końcu dopompować porządnie tylne koło, z którego uszło już nieco powietrza. Był to tym samym praktycznie koniec mojej wyprawy. Przez własną głupotę zniszczyłem dwie dętki, w tym jedną zapasową. Kiedy zdejmowałem nasadkę kompresora z wentyla, koło błyskawicznie osiadło. Pomyślałem sobie, że nabiłem zbyt wiele powietrza. Niestety, z drugą dętką stało się to samo. Uświadomiłem sobie wtedy, że nie powinienem ściągać węża pod kątem.

Zadzwoniłem do Milenki i poinformowałem ją, że nie wiem kiedy i jak wrócę. Moja kochana jednak podniosła mnie na duchu, mówiąc, że dam jakoś radę. Przypomniałem sobie wcześniej o pomyśle MacGyvera. Wypchałem oponę czym się dało - wybór padł na pelerynkę i dwie dętki, niestety było tego jeszcze za mało. Na pobliskiej polance zrobiłem dreda z długich źdźbeł traw i upchałem co się jeszcze dało. Założenie opony na to wszystko zajęło mi dość sporo czasu i pracy, ale jechać się jako tako dało. Niestety mogłem też całkowicie oderwać wentyle, bo teraz koło co chwilę mi podskakiwało, mniej więcej tak jak na tarce wytworzonej przez przejeżdżające maszyny rolnicze. Średnia, całkiem niezła, spadała na łeb na szyję, a do domu pozostało mi jeszcze 60 km.









Jazda na takim kapciu to istna mordęga - coś jak setka w terenie. Co chwilę robiłem przystanki regeneracyjne. Udało mi się jednak dojechać do domu na 16:00.
Na liczniku miałem 141 km, a w domu czekała na mnie Milenka, która odczuwała straszny dziś głód rowerowy. Tak więc była okazja na dokręcenie, jednakże zrobienie tych 60 km, kiedy wyjeżdża się o 18:00 nie napawała mnie optymizmem.

Zmieniłem przednią oponkę na terenową (z wielkimi problemami, jak się okazało założenie 1.3 calowego wypełnionego slicka było jedynie rozgrzewką), przestawiłem licznik, oddałem wcześniej zabrane siodełko Milence i byliśmy gotowi jechać. Cel - Tucze przez Ostrzycę i Dobrą. W Dobrej stwierdziliśmy, że wracamy i dokręcimy w Strzelewie. Mimo przejechanego dystansu zupełnie nie czułem zmęczenia. Milenka również zapodawała tempem wyczynowym. Przyznam, że wycieczka z Ukochaną była najfajniejszym etapem, a sam widok, kiedy wyprzedza cię jadąca z prędkością 28km/h pod górkę dziewczyna jest niezapomniany. I ten uśmiech na buźce i dupka kręcąca się z lewej na prawą. Ach... Mam szczęście :)

Zajechaliśmy na chwilkę do Magdaleny, która uraczyła nas kiełbaską z grilla i sałatką grecką, pogadaliśmy chwilkę i pojechaliśmy dalej, do Kulic. Tam na Milenkę wyskoczył z zębami jakiś kundel. Bojowo nastawiony, podarował sobie dopiero gdy dostał drewnem. Milenka zażądała powrotu inną trasą. I tak dojechaliśmy do Jarchlina. Tam musieliśmy skręcić w las, piaszczystą drogą. Z mapy wynikało, że wyjedziemy między Kulicami i Nowogardem. Jak się później okazało było inaczej...

Tymczasem odcinek gruntowy był rewelacyjny. Zające, sarny, lisy co chwilę gdzieś przebiegały nam w polu widzenia. W pewnym momencie zajechaliśmy na most nad potokiem, pod którym z szumem przepływała spiętrzona woda. Fantastyczne miejsce. Choć było trochę przeprowadzania rowerków przez piachy Milenka stwierdziła, że musimy sobie kiedyś zrobić całodzienną wyprawę na rowerach. Ale taką, że cały dzień jedziemy, bez dłuższych postojów. Niesamowita dziewczyna! Odkąd nabrała formy, jazda na rowerze zaczęła sprawiać jej ogromną przyjemność.



Z lasu wyjechaliśmy w Maszkowie, co oznaczało, że mamy przed sobą ruchliwą szosę na Gdańsk. Przejechaliśmy nią kilkaset metrów, ale nie było co narażać życia (tiry co chwilę przejeżdżają tam ze straszną prędkością) i odbiliśmy do Wojcieszyna. Po setce z klikusem obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie będę tamtędy jechać. Tym bardziej z Milenką. W Wojcieszynie znowu wyskoczył nam jakiś kundel. Tego już łatwiej było odpędzić. Pokręciliśmy troszkę po lesie i ponownie wyjechaliśmy na szosę. Tym razem nie było jak odbić, więc spory kawałek zrobiliśmy przechodząc przez pole ziemniaków. W końcu odbiliśmy na drogę na smoczak (więzienie) i tamtędy dojechaliśmy do miasta. Do dwustu brakowało mi 3 kilometrów więc dokręciliśmy troszkę nad jeziorem. Właściwie dokręciliśmy do 202km. Dlaczego? Dlatego, że moja Kochana chciała dokręcić do 60km :) Kocham tę dziewuchę!

Rekord!

Sobota, 29 maja 2010 · Komentarze(13)
Spełniło się moje marzenie! Ciachnęliśmy z Milenką dziś dystansik Giga!

Ale od początku. Miałem zamiar zrobić jakieś 200km, w tym celu czekałem na odpowiednią pogodę, bo jak do tej pory, maj rozpieścił nas dwoma słonecznymi dniami. Kupiłem też fajne zwijane slicki, lazurowe, gładkie jak dupka. W końcu zapowiedzieli ładną sobotę, a Milenka oświadczyła mi, że chce jechać ze mną nad morze. Przyznam się, że spojrzałem ten pomysł z przymrużeniem oka, ale od dawna mi się to marzyło. Wiedziałem, że Milenka da radę, tylko trzeba będzie przeznaczyć na to cały dzień. W końcu do tej pory najdłuższym dystansem było 76km rok temu, ale ostatnio Lenka coraz lepiej dzidowała. Tak więc postanowiliśmy, że wyruszymy o 5 rano.

Oczywiście wstaliśmy około dziewiątej. Do tego doszło leniwe śniadanie, ale w końcu się ruszyliśmy. Ba! Bardzo bojowo nastawieni. Pierwsze co zajechaliśmy na stację, dopompować slicki, na sam koniec Nowogardu. Z powrotem, Milenka skręciła na Truskolas, co odebrałem jako alternatywną trasę. Alternatywna to może i ona była, ale ja cośtam z mapy odczytałem, a co innego zrobiłem w trasie. W efekcie, zrobiliśmy 15km kółeczko i wróciliśmy do Karska, nieopodal Nowogardu. Jak powiedziała Milenka, zrobiliśmy mały rozjazd :) Kocham tę dziewczynę!



Stamtąd na szczęście już pojechaliśmy prosto do Golczewa. Powiem, że jazda na takich oponkach to bajka. Bez problemu wyciąga się prędkości ponad 30 km/h, nic się przy tym nie męcząc. Za Golczewem jechaliśmy wiochami, spokojnym tempem, chociaż jak na jazdę z Milenką, to całkiem niezłym.



W Pobierowie randka - rybka, fryteczki, gofry, kawusia itp. Obowiązkowo zaliczyliśmy wizytę na plaży, z moczeniem gir w Bałtyku włącznie. Było tak gorąco, że można się było opalać w kąpielówkach. Poleżeliśmy pół godzinki w słońcu i ruszyliśmy do domu.









Powrotną drogę jechało się już znacznie szybciej. Przed Golczewem, Milence stuknęła pierwsza setka. Od tej pory, bardzo uradowana (zresztą ja również), przycisnęła tak, że chciała dogonić młodych łepków na szosówkach, którzy przejechali obok nas jakiś czas temu. Przez jakiś czas jechaliśmy tempem 27-28km/h, oczywiście ja z tyłu, bo depnąć na tym napędzie za bardzo nie mogłem.







W Błotnie, jadąc szosą, Milenka zauważyła jakąś kudłatą osobę siedzącą na schodach i sączącą bronka. Po chwili oznajmiła, że to jej uczeń, który notabene zagrożony jest chyba z wszystkich przedmiotów (czyli palisada - z góry na dół pała). Podjeżdżamy na posesje, a tam wystawiony wzmacniacz i niezły rock'n'rollowy hałas. Chłopak zrobił niezłą minę, co było widokiem wręcz bezcennym. Spotkać kaplicę (ksywka Milenki w szkole) w środku lasu, to szczyt wszystkiego. Speszony był tym bardziej, że do osiemnastki to jeszcze mu trochę brakuje. Pocieszyliśmy się na wiadomość, że chociaż browar był zimny i pojechaliśmy dalej.

Im bliżej Nowogardu, tym Lenka cisnęła coraz bardziej. Wyszła nam bardzo ładna średnia i właściwie aż tak się nie zmęczyliśmy. Milenka jest bardzo dobrym sparingpartnerem. Jak jedziemy to nie ma czasu no foty ani inne bzdury, trzeba cisnąć :)

Kochanie jesteś wielka!

Ostatnia zimowa setuchna

Sobota, 20 marca 2010 · Komentarze(3)
Klikus zaproponował setuchnę, ja podchwyciłem i postanowiliśmy zrobić plan nad morze. Kiedy Luka przyjechał do Nowo, niebo zakrywała szara warstwa chmur. Mimo wszystko warunki były idealne. Nie za zimno, nie za ciepło.

Pomknęliśmy do Golczewa, a później wiochami do Pobierowa.





Wraz z kolejnymi kilometrami zaczęło siąpić, a nad samym morzem to już był całkiem konkretny deszcz. Dlatego też morze widzieliśmy tylko przez chwilę, z daleka. Nie mieliśmy ochoty tam zajeżdżać, tym bardziej, że wiozłem w plecaku aparat, który nie mieścił się w pokrowcu, przez co zaczął nabierać wilgoci. Dlatego dzisiaj tylko dwie fotki.

Po opakowaniu aparatu trzema reklamówkami, pojechaliśmy do Gryfic, gdzie odkryliśmy bardzo fajne tereny, wraz z kapitalnym podjazdem w bukowym lesie. Cała okolica to istne odludzie. Jest tam fenomenalnie!!! W jednym miejscu, na tle brązowych, suchych liści jest świetnie położony przystanek kolejki wąskotorowej. Malownicze miejsce. Żałuję, że nie zrobiłem zdjęć, ale nie chciałem też ryzykować uszkodzenia lustrzanki. Action point na następny raz.

Sama jazda dawała niesamowitą radość. Jechałem na szerszeniu Milenki - po wymianie kół i założeniu SPDów jechało się bajecznie. Dawno nie zrobiłem stówki tym sztywniakiem. Swoją drogą SPDy mają straszne luzy. Trzeba się za to wziąć.

Kiedy dojechaliśmy do Gryfic, skończyła się zabawa. Wracaliśmy drogą wojewódzką do Płotów. Tam Klikus został na pociąg. Ja pocisnąłem jeszcze 20 km do Nowogardu. Masakra, tiry wyprzedzały mnie na centymetry. Nie zamierzam już nigdy tą drogą jechać. Przynajmniej nie w taki ruch.

Wróciłem cały przemoknięty. Ciuchy przez wodę nabrały dodatkowych dwóch kilo. Ale było świetnie. Fajnie się dzisiaj cisnęło!

Nad morze

Niedziela, 7 marca 2010 · Komentarze(8)
Tydzień bezrowerowej depresji w końcu się zakończył. Całą piękną sobotę przeznaczyłem na bike'a. W planach miałem zrobienie w końcu jakiejś stówki, bo ostatnim razem zdarzyło się to bodajże w październiku. No a stówkę najlepiej machnąć nad morzem.

I tak się stało! W końcu. Budzik a 7 rano nastawiony, lecz po ciężkim tygodniu wstałem właściwie po dziewiątej. Zanim się wykulałem z łóżka, zjadłem śniadanko, ubrałem i spakowałem, była już dziesiąta. Grzebanie przy rowerze zajęło mi kolejne pół godziny. W tym tygodniu koniecznie muszę go zrobić. Wstyd tak jeździć już. Tylny hamulec nie odbija, linki przerdzewiałe, pancerze popękane. Nie wymieniałem ich już 2 lata. Dodatkowo zobaczyłem, że łożyska Hollowtecha już całkowicie zatarte i są do wymiany. Kupiłem już nowe, rok temu, ale nie było kiedy ich zrobić.

I tak wyjechałem wpół do 11. I to był pierwszy błąd. Drugi, to ten, że nie kupiłem mapy. Przeszukałem z pięć księgarń w Szczecinie, ale mapy Zachodniopomorskiego nie ma nigdzie.







W pewnym momencie, przed Kamieniem rozpętała się taka zamieć, że myślałem, żeby traskę troszkę skrócić. W żadnym wypadku jednak nie chciałem rezygnować. W poprzek zacinała krupa śnieżna, było tak gęsto, że momentalnie zrobiło się na polach biało. A ja jechałem dalej :) Tylko czasem musiałem zamykać prawe oko, bo kulki śniegu były nieco upierdliwe.



Wszystkie znaki na niebie i nie tylko, mówiły, żeby sobie odpuścić





Najlepsze jest to, że minutę później znowu świeciło słońce i przyszła wiosna.



O ile do Kamienia Pomorskiego przez Golczewo jechałem zgodnie z planem, o tyle zamiast jechać do Dziwnówka prosto, skręciłem na Pobierowo. Nie wiedziałem, że trasa ta jest dłuższa o co najmniej 7 kilometrów. Dodatkowo im bliżej morza, tym bardziej morski "halny" się nasilał i celniej trafiał w ryło. Przejechanie tego odcinka zajęło mi dobre pół godziny.














Ale fajnie, zmienność pogody tylko dodawała uroku całej wycieczce. Na polach na przemian, śnieg, woda i zielona trawa. Niby zima, ale czuć wiosnę pełną piersią.

Dojechawszy do Pobierowa, skierowałem się od razu na plażę. Pięknie!!! Pusta plaża, fale, słońce, chmury i wiatr. To co nad morzem najpiękniejsze.

















Nad morzem byłem już porządnie przemarznięty. Pojechałem więc do jakiejś restauracji, chyba jedynej otwartej i zamówiłem sobie herbatkę z cytrynką i jajecznicę. Cytrynka mi spadła więc do herbatki już jej nie wrzuciłem :)

Powrót chciałem zrobić do Gryfic, nawet przejechałem 300 metrów, ale gdy zobaczyłem tablicę Trzebiatów 25km, podarowałem sobie, bo już nie chciałem jechać pod wiatr. To był kolejny błąd. Mogłem jechać i ewentualnie wsiąść w pociąg. No ale pojechałem z powrotem, tą samą trasą. Naładowany energetycznie, ciąłem z wiatrem migusiem. Jedna wiocha za drugą mijała tak szybko, że zanim się obejrzałem, byłem już w Kamieniu.

Tam zaliczyłem koleją wpadkę. Zamiast kierować się na Szczecin, pojechałem zupełnie gdzie indziej i w efekcie wylądowałem na jakiejś wsi. Nie chciałem się wracać, bo tego nie lubię, więc za radą miejscowego pana, pojechałem polną drogą do kolejnej wsi. Właściwie połowę trasy przeszedłem, bo koleiny były prawię po piastę, do tego jeszcze oblodzone. Tam popytałem jakąś panią, jak jechać do Golczewa, żeby się nie wracać. Powiedziała, żeby się jednak cofnąć, bo dojadę tam po 10 kilometrach. W rzeczywistości powrót do skrzyżowania to jakieś 5 kilo po masakryczny wicher, następnie jakieś kolejne 18 km do samego Golczewa.



Słońce już powoli zachodziło, a widoki były coraz piękniejsze. Nie robiłem już zdjęć, żeby jak najszybciej wrócić. Najgorsze, że już nie miałem nic do picia. W bidonie zostały kostki lodu a ja czułem odwodnienie. Wkrótce zjadłem już resztki i tego sorbetu, a w buzi znowu zawitał kapeć. A że była już prawie 19, to na wsiach wszystkie sklepy były pozamykane.



Znalazłem jednak jeden pod Golczewem, gdzie kupiłem litr pepsi i wodę. Zjadłem kanapeczkę od Milenki i wypiłem prawie wszystko. Pogadałem z miejscowymi pod sklepem o różnych sprawach :) i pocisnąłem dalej. W międzyczasie nastał mróz. Czułem już pałera i jechało by się dobrze, gdybym jeszcze czuł palce u rąk, ewentualnie u stóp też. Wcześniej ugadałem się z tatą Milenki, że jakby co mam dzwonić. I zadzwoniłem, kurde, no. Przez to czuję niedosyt, a moja męska duma została poważnie nadszarpnięta :) Przez 5 minut się rozgrzewałem i ciepełko w palcach znowu zawitało. Do Nowogardu jeszcze 21 km więc postanowiłem pojechać dalej i spotkać się z tatą po drodze. Było już ciemno, gwiazdy na niebie, wokół las i cisza. Droga równiutka, więc jechałem w miarę szybko. Spotkaliźmy się, kiedy do Nowo zostało 16km. Kurde, mogłem nie dzwonić. Czuję się trochę teraz jak pipa, no. Jest to moja osobista porażka.

Ale zakładaną stówkę zrobiłem, plus jeszcze trzy dyszki do zaległej piątkowej wycieczki.

Fajnie. Brakowało mi kontaktu z naturą, ciszy i fizycznego zmęczenia. Kiedy zrobi się cieplej i nie trzeba będzie nakładać tylu warstw ciuchów, zrobię 200km. Trzeba sobie tylko odpuścić zabieranie ze sobą lustrzanki i dwóch obiektywów oraz masy jedzenia, którego nie przejem.

Pięknie

Piątek, 25 września 2009 · Komentarze(7)
Cały ten rok jest rowerową porażką, ale trzeba było się poświęcić, czego efektem jest złożona już w dziekanacie magisterka. Obiecałem sobie, że po jej napisaniu będzie śmignięcie do Drawieńskiego Parku, tyle że obawiałem się czy w ogóle zrobię jakiś większy dystans, bez jakichkolwiek treningów. Ale dało radę. 5:20 rano wsiadłem ze Szczecina do pociągu do Bierzwnika. Tam, znaną mi już traską pojechałem w kierunku Brenia do Głuska.





Następnie śmigałem szlakiem czerwonym, który w pewnym momencie łączy się z żółtym i biegnie pięknym singletrackiem (czasami zarośniętym jak jakaś vintage cipcia) biegnącym wałem Kanału Sicieńskiego. W dole, po prawej stronie jest piękny widok na Jez. Ostrowieckie.


W parku cisza. Czad. Przez cały dzień nie spotkałem tam ani jednej osoby. Nie licząc samochodów strażników nie było nikogo, nawet grzybiarzy. Przyznać trzeba, że są już rydze. W jednym miejscu naliczyłem ich siedem. W pewnym momencie dojeżdża się do Pustelni, To chyba serce Puszczy Drawskiej.





Moje ulubione miejsce


Wałem jadę jednak dalej i docieram do mostku na Płocicznej. Całkowite odludzie.


A singiel jest coraz bardziej pofałdowany...


W tym momencie zaczynam odczuwać brak formy i straszny głód. Obiecuję sobie, że dojadę do Jez. Marta, która z góry mieni się lazurowym kolorem. Tam też jem bułeczki z boczusiem.


Ale robi się późno i postanawiam wracać, a nie jak wcześniej zakładałem, dojechać do wsi Martew. Dojeżdżam jednak zupełnie w inne miejsce - przez Brzeźniak do Golina, gdzie robię przerwę na oranżadę na miejscu i ciasteczka. Troszkę się pogubiłem i w kryzysowej sytuacji (kupa), mylę drogę i dojeżdżam do Stawów Zawiślaka. Następnie błądzę i błądzę i po godzinie dojeżdżam do czerwonego szlaku na most za Węgornią.



Tym sposobem odkryłem nowe, przefantastyczne miejsce. Widocznie postawiono tam drogowskaz. Węgornia




Potem standard - do Głuska




Przerwa nad Jez. Czarnym




na niepasteryzowane :)





Na koniec szosą do Gorzowa.
Fajnie!