Wpisy archiwalne w kategorii

_Giga

Dystans całkowity:9212.43 km (w terenie 1708.45 km; 18.55%)
Czas w ruchu:462:29
Średnia prędkość:19.92 km/h
Maksymalna prędkość:51.12 km/h
Liczba aktywności:74
Średnio na aktywność:124.49 km i 6h 14m
Więcej statystyk

Drawieński Park with Andy

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komentarze(0)
A really nice trip to Drawieński National Park with Andyboi, Afro and Marek.
We started not too early, as there was a small party night before...



Fortunately, some of us could have taken some more rest in the train.


Anyway, is it a rule that the chief of TLK train always proposes a bribe? Sorry, not to me.

Finally at eleven, we could take pleasure from riding. Firstly, a 20km ride from Krzyż to Osieczno to the meeting point.



After an hour together with Marek and Afro, we started an exploration of DPN with the red-signed track. We went to hydropower plant->Głusko->Ostrowiec Lake.







After that, a circuit around Czarne Lake, up to the Ostrowite. They restored those beautiful houses in there. Lovely place!





Then, obviously Stara Węgornia, a place where people were fishing eels.


Then, we selected red-signed track, very fast and flat, so soon we reached a crossroad near Pustelnia, an old and very small power plant.



I suggested Andy, that we could try the singletrack along the lakes, while other guys were going more comfortable track. We were about to meet in the bridge on Płociczna River, but yeah, the bush was too high that we had to go back and around the lake.













After short refreshment, we went toward Śmiałkowe Hills, which were quite challenging, at least for me.














As this was one-day trip, it was getting late, so no more time to explore the western part of the Park. Thus, we visited Jelenie village and supported by paved road to reach the Głusko village.
Here, half-hour break for swimming and cold beer. Unfortunately not the Noteckie one.



After split-up with Afro and Marek, we went towards Krzyż. Yet one more hour of painful riding. That was great day! Thanks Andy. I hope you like Poland and hope we will ride together in future!

Movie soon to be added.

Iński Park

Sobota, 23 czerwca 2012 · Komentarze(0)
We had planned to go to Iński Landscape Park as for a first real ride in Poland. And that was good! Although most of time was the road, we managed to find some off-road tracks. Not so much, but quite delicious - to the North of Lake Ińsko.

The bottom line is that it turned out Andy cannot cope with the temperature. As soon as the rain started, the temperature slightly decreased. Since then, Andy was getting cramps at his legs. It's really surprising how body behaves in different conditions.

Anyway, next week more off-orad - we'll check out what's going on in Drawieński National Park.












Jest moc

Czwartek, 3 maja 2012 · Komentarze(0)
Dzień powitał deszczem. Wyjechałem mimo wszystko na czas, chociaż było pewne, że dziś popada. Trzeba przecież było, zaraz miałem spotkać się z Sebastianem, a później z Grzesiem i Hubertem.

Przed Biedrą postanowiłem jeszcze zrobić 100 pompeczek. Do koła, bo od jakiegoś czasu jeżdżę na mniej niż dwóch barach, a i w Nowo nie działa żaden kompresor to i nie chciało się wcześniej.

Przy machnięciu numer 99, słyszę psssss... Wyrwany wentyl. Zabieram się za zmianę, a w międzyczasie zajeżdża Seba. Druga dętka, którą woziłem pod siodłem, choć założona, powietrza nie przybiera. Okazało się, że jest przecięta. To może i dobrze i tak miała 8 łat i jako tako sparciała, nie gwarantowała niezawodności. Całe szczęście, że Sebastian poratował mnie prestą.

Spóźnienia zatem jest dobre pół godziny. Podjeżdża Grzegorz i wspólnie ciśniemy do Dobrej. Potem razem z Hubertem jedziemy przez woświńskie wioski do Węgorzyna, gdzie czeka na nas Michuss. Traska świetna i jest moc, co akurat mnie cieszy.



W Węgorzynie mała przerwa, zjadam połowę zawartości plecaka i uzupełniam płyny. Dwa powerade'y na takim dystansie to dla mnie dużo za dużo, ale za to nie tracę sił.

Następnie jedziemy przez pagórkowate tereny, zaczyna się las i piach. Fajnie, czasami ciężko, ale jest jakieś urozmaicenie. W Drawsku kolejny przystanek, po czym zatrzymuje nas policja. A tak za jazdę pod prąd :)



Szlak wokół jeziora jest kapitalny! Świadczyły o tym okrzyki kolegów, których przytaczać nie wypada. Leśne ścieżki przypominają te z Drawieńskiego, chociaż może to nie ten sam klimat.

















Przed Ińskiem mam spory kryzys energetyczny. Jedzenia brak, wiem, że jeszcze 5 minut i padnę. Na szczęście znajdujemy wioskę, po czym razem z Michałem i Sebą zapodajemy sobie po mleczku w tubce, czekoladzie i izotoniku. Działa natychmiast.
W Ińsku jeszcze pizza, najlepsza jaką jadłem w naszym kraju. Polecam szczególnie pizzę ińską, z wędzoną rybą i porem.





Na koniec jeszcze napinka do Nowogardu. Po 160km nadal poginać 34km/h oznacza, że forma rośnie.



Udowodniła mi

Sobota, 21 kwietnia 2012 · Komentarze(0)
Milenka znowu udowodniła, że potrafi przejechać stóweczkę. Łyso mi, bo dzień wcześniej powiedziałem, że nie da rady i przez to wyszła niezła draka. A że baba z niej silna, spięła poślady i pognała z nami. W drużynie jechał jeszcze Seba, u którego zapewne obszerniejszy opis.

Celem wycieczki było dotarcie nad morze. Milenka na myśli miała najkrótszą trasę - do Pobierowa, Sebastian wspominał coś o objeździe jeziora Liwia Łuża koło Niechorza, a mnie to w sumie było obojętne jak i gdzie. Nikt z nas nie połakomił się określić konkretnego miejsca, więc jechaliśmy spontanicznie.

A jechało się przednio! W końcu ciepło, do tego jeszcze sprzyjający wiaterek. Zahaczyliśmy o Gryfice, Otok i kilka innych wiosek.











Był też odcinek szutrowy, co by mojej Lady Slick nie było za łatwo.


Tym sposobem dotarliśmy do Niechorza. Najpierw plaża, potem frytki :) Inaczej nie ma co z Zuzą jechać ;)








Mnóstwo radości i właśnie te frytki z kotletem zrekompensowały trud 70km dygania.




Trzeba było się nacieszyć, bo powrót niestety był bardziej męczący.


Za Gryficami przekonaliśmy Sebastiana, żeby cisnął dalej sam. Nie było sensu opóźniać kolegi, bo przecież czekała na shrinka ręka Opatrzności. Biedny chłop całą drogę myślał o tym co go będzie czekać w domu. Z zapowiadanych 3 godzin, nic nie wyszło (jak zwykle). Rzekomo wszystko się dobrze skończyło, na szczęście!

A pogoda cały dzień piękna, choć nie obyło się od grzmotów nad morzem

Nad morze

Niedziela, 4 września 2011 · Komentarze(0)
Wyprawka nad morze z Darkiem, Kwiatkiem i Arturem.





Darek musiał poczekać






Kwiat kolarskiego Nowogardu




W sumie było więcej stania niż jazdy, ale wypad się udał.


No i wieczorny relaks nad jeziorkiem

Nad morze!

Niedziela, 17 lipca 2011 · Komentarze(0)
Razem z Milenką i Darkiem planowaliśmy wyjazd nad morze. Nieoczekiwanie do wyjazdu dołączyła się i Kondzia, na swoim nowym rumaku.

I to właśnie Magda okazała się czarnym koniem wycieczki, przez dłuższy czas prowadząc i narzucając tempo Darkowi. Ja z Milenką trzymaliśmy się z tyłu, z racji tego, że żoneczka moja jeszcze takiego dystansu w tym roku nie miała okazji zrobić.



W Pobierowie zatrzymaliśmy się na kawusie i poczekaliśmy na Martynę, żonę Darka. Potem śmig do Łukęcina na plażę. Tam dramat - przez minutę był spokój, po czym zleciała się stonka i obudziły się dwa menele, które zaczęły kur*ować naokoło. W międzyczasie Darek pojechał do Dziwnowa, spotkać się ze swoimi kolegami z prewencji :)





Powrót był dla Milenki ciężki. Nie wiadomo czy to efekt nadmorskiego kebaba czy przegrzania, ale przed Gostyńcem wsiadła do wozu serwisowego, kierowanego przez Tadzika. Na przyjazd rodziców czekaliśmy tylko 20 minut, bo szczęśliwie także gościli w Pobierowie. Kondzia z Darkiem cisnęli dalej...

Ja goniłem ich przez godzinę i 10 minut. Spotkaliśmy się na rondzie za Golczewem.
W Nowogardzie Darek się odłączył, a ja pojechałem z Kondzią do Wierzbięcina.

Dobrze to wszystko wróży. Niedługo może jakaś powtórka...

Zmasakrowany

Sobota, 11 czerwca 2011 · Komentarze(4)
Wybrałem się z Sebastianem na niedzielną przejażdżkę i wróciłem zmasakrowany. Efektem braku porządnego śniadania był konkretny kryzys energetyczny, który wziął mnie chyba jeszcze w drodze powrotnej przed Łobzem.

Ale wypad tak czy inaczej rewelacja. Szczegóły na blogu u Sebastiana













Konkretnie

Sobota, 21 maja 2011 · Komentarze(9)
Nie miałem pomysłu na wycieczkę. Strasznie mi się już chciało na rower, ale tak się złożyło, że akurat nikt w wolną sobotę nie mógł pośmigać. A namawiałem, że może Drawieński Park, że terenik, że wszystko co najlepsze. I nic. Jeden ma rower w częściach, inny pracuje, jeszcze inny składa kuchnię.

Obudziłem się więc o 5 rano, ale chmury za oknem jakoś mnie zniechęcały i wyjechałem dwie godziny później. Bez pomysłu. Z mapą zachodniopomorskiego i na wszelki wypadek Drawieńskiego Parku Narodowego w plecaku.

Padło jednak na coś nowego - kierunek na wschód, z Bornym Sulinowem jako cel. Naczytałem się kiedyś ciekawych rzeczy o tamtych rejonach, między innymi w bikeBoardzie. Do Łobza standardowo śmigałem szosą. Tam jednak skusiło mnie skręcić w las, bo zaiste grzechem byłoby nie wjechać w taki fajny teren - same pagórki, piękna zieleń, jeziora, czyli wszystko to co najlepsze na rower. Nie bez powodu trasa jest oznakowana jako niebieski szlak MTB.



Pokręciłem się z godzinkę i wyjechałem całkiem niedaleko, bo w wiosce Bonin. Nieco później dobiłem do szosy na Drawsko Pomorskie. Widoki stamtąd są rewelacyjne. Przed samym miastem rozlega się niesamowita panorama. Zdjęć jednak nie robiłem, bo jechało się wręcz wybornie.

Następnie pognałem szosą do Złocieńca, a tam odbiłem na Wierzchowo. Od tej pory zaczęły się spokojne wioseczki, więc sama jazda to pełen relaks. Dojechałem do Szwecji, a stamtąd już niedaleko do celu. Okolica co chwilę przypomina o swojej wojennej przeszłości. A to centrum pamięci, pomnik poległych, Stalag, czołgi...



Dzień wcześniej zajrzałem na mapę google'a i zobaczyłem zdjęcia opuszczonej miejscowości Kłomino. Na papierowej mapie jednak jej nie znalazłem, ale można się tego było spodziewać, bo zawsze przygotowania zaniedbuję.

To nic. Kierowałem się na Sypniewo, po drodze pytając napotkanych chłopów o jakieś bunkry sowieckie. Niewiele wiedzieli, ale i tak było ciekawie, bo co chwilę mija się jakiś rezerwat. Zjechałem więc z ciekawości w leśną dróżkę i już po 150 metrach oczom mym ukazał się niesamowity widok.



To miejsce nazywa się "Diabli skok" i jest naprawdę głębokim jarem, z którego biją źródła. Trzeba jeszcze tu przyjechać.

Więcej info o Kłominie dostałem jednak od miłego pana w Sypniewie, który powiedział mi, że powinienem się cofnąć o 4 kilometry do krzyżówki, a następnie płytami jumbo kierować się do bunkrów, na lotnisko i do samego Kłomina. Minęły 4 kilo i jak w mordę bite, był zjazd, wszystko po myśli. Do tego idealne warunki - wiatru brak, szosa gładka. Widać, że dba się o nawierzchnie. W lesie czekają nawet hałdy dolomitu na wysypanie.

Bunkrów jednak trzeba było nieco poszukać. Znalazłem najpierw garaż, gdzie prawdopodobnie przywożone były pociski jądrowe. Wracając napotkałem rowerzystę z Wałcza, który oprowadził mnie po okolicy. Powłaziliśmy do bunkrów, zwiedziliśmy wyrzutnię czy tam zbiornik wodny. Przy posiłku pogadaliśmy o innych ciekawych obiektach Wału Pomorskiego. Fajne miejsca tu są. Ale to cel na przyszły rok.





Okazało się, że Kłomino nazywany jest też Gródkiem i znajduje się on nieco na północ. Same miasto robi porażające wrażenie. Praktycznie całkowicie wyludnione, straszy ruderami. Niestety zostało ono też całkowicie rozszabrowane i teraz sukcesywnie wszystkie budynki są wyburzane. Gruz po nich, to właśnie ten "dolomit" widziany w lesie.



Przy okazji polecam zajrzeć do artykułu z "Dużego Formatu" na temat Kłomina.

Mogłem jechać polną drogą przez słynne wrzosowiska do samego Bornego. Podarowałem sobie jednak ten pomysł, bo było już dość późno i chciałem zdążyć na jakikolwiek pociąg. Szosą skierowałem się do Nadarzyc. W kolejnych wioskach jednak skręciłem w las i zgubiłem drogę. Wjechałem na teren poligonu dokładając kolejne 10km i pół godziny. Ostatecznie wyjechałem w Łubowie, gdzie dowiedziałem się... że żaden pociąg już dzisiaj nie jedzie. Poczekałem więc na autobus, którego też nie było.

Shit. Słońce za godzinę zajdzie, do domu 110 km, a ja bez lampki. Ale cisnę dalej. Dwusetka na liczniku, a o dziwo tempo jak na mnie całkiem niezłe - 24km/h. Żadnego zmęczenia, kryzysu, skurczów. Tylko trochę kolana bolą i tyłek przetarty.

W jakiejś wiosce kupiłem latarkę za 8 zł, która świeci jakby była za 3 zł. Taśmą przyklejam ją do kierownicy. Ważne, żeby mandatu nie dostać. Przed Łobzem zrobiło się już całkiem ciemno, ale to w niczym nie przeszkadza. W sumie nawet jedzie się jeszcze lepiej. Na drodze praktycznie nikogo, psów nie słychać i chłodzik przyjemnie orzeźwia.

Do domu dojechałem 23:20. Zabrakło 10km do trzysetki. Myślałem, że cała trasa tyle wyniesie, ale musiałem źle dodać kilometry na mapie. Mogłem dokręcić, ale co tam. Będzie na następny raz.

Ważne, żeby 300km sobie lepiej zaplanować. Mam przepis:
- założyć slicki;
- nie dać się skusić leśnym drogom;
- podnieść kierownicę i siodełko;
- nie zabierać lustrzanki, przynajmniej do plecaka;
- założyć torebkę podsiodłową na narzędzia;
- wyjechać o 23:00;
- porządnie wyspać się dzień wcześniej, najlepiej jeśli to piątek;
- zabrać lampkę;
- baardzo dużo jeść i pić.


Dobry wypad. Rekonesans zrobiony - Drawski Park Krajobrazowy bardzo ciekawy, do zwiedzenia. Tereny za Łobzem - rewelacja i całkiem niedaleko. Będzie się można bujnąć, gdy pomysłu zabraknie. Okolice Bornego zostawiam na sierpień, gdy zakwitną wrzosy. Trzeba się tylko spieszyć, bo niedługo się nie odnajdzie Kłomina.

Mały update:
Zmieniłem wynik, nie podając przyczyny. Okazało się, że zakładając inną oponkę, źle ustawiłem obwód koła, co sporo zaniżyło dystans. Trochę głupio wyszło, no ale cóż.

Kwietniowa 150

Niedziela, 3 kwietnia 2011 · Komentarze(3)
Wczoraj umówiłem się z Sebastianem na jakiś dłuższy wypadzik. SMSowo uzgodniliśmy dystans 130km. Shrink dał mi zielone światło na wybór trasy.

A trasa elegancka - przez Golczewo i Wolin, pocisnęliśmy do Wisełki. Zaskoczyło nas tempo - w Wisełce na plaży miałem 27,4km/h. Prosiłem Sebastiana, żeby w Golczewie nieco zwolnić, bo później nam to wyjdzie bokiem, ale prędkość jeszcze wzrosła. Stwierdziliśmy, że chyba pomagał nam wiatr, bo momentami, na zakrętach ostro nam wiało w czoło.

W Wisełce zaproponowałem, że pojedziemy plażą do Dziwnowa. Jechałem już tak kiedyś i przyznam, że to całkiem niezła frajda. Sebastian jak zwykle marudził, że się nie da itd. 15 minut gadaliśmy i się chłopak przekonał :) I się dało! :D Natomiast, pełne słońce, temperatura i zupełny brak wiatru troszkę nas sponiewierały.

Punktem kulminacyjnym było przejście przez kałużę - nieodłączny element każdej udanej wycieczki. Sebastian chciał się wykręcić, wrócić, ściągnąć skarpetki, itd., zamiast po prostu przejść jak Mojżesz przez wodę. Z drugiej strony, co mielibyśmy później wspominać? Krótki argument typu: "prawdziwy mężczyzna..." poskutkował błyskawicznie - kolega dał się przekonać :D

Efektem jest zajebiste zdjęcie, zrobione przez shrinka, na które dostałem pozwolenie na publikację. Dzięki Seba!



W Dziwnowie, rumaki trzeszczały od piachu niemiłosiernie. Zajechaliśmy do Wietnamczyka na kabab, żeby mieć paliwo na powrót. Słusznie przypuszczaliśmy - powrót był pod wiatr. Masakryczny wiatr.

Po drodze spotkałem jeszcze kumpla z pracy, który cisnął gdzieś ze znajomymi.

Dojechaliśmy do Golczewa, gdzie czekał na nas Wiktor, który pociągnął nas do samego Nowogardu. Fajny wypad, trzeba to powtórzyć niedługo.

Seba, może stówka w leśnym terenie? :)

Kawalerskie...

Niedziela, 27 lutego 2011 · Komentarze(6)
Dzień wolny, więc postanowiłem zrobić sobie kawalerskie w inny sposób. Padło na wyjazd nad morze, jak zwykle do Pobierowa, bo tam trasa najkrótsza, a mi się tak jakoś ostatnio nie chce jeździć.

Jazda była ułańska, z lotem przez kierownice i ostrą glebą. W Błotnie jechałem sobie odprężony trzymając kierę dość wąsko. Nagle za mną wyskoczył nie wiadomo skąd wilczur, obracam się, a tam jeszcze bokser. Jedyne co pamiętam to niekontrolowany slalom i gwiazdki.

Przyrżnąłem dość ostro, na tyle, że siłownię mogę sobie co najmniej na tydzień odpuścić. Zdarta rękawiczka i górna część ochraniacza na buty. Stłuczony bark, stłuczone kolano i udo, do tego jeszcze boli mnie łeb i szczęka. Lampka Milenki nosi znamię kraksy, oczywiście pękło mocowanie.

19 kilometr, kurde i już taka lipa. Jak tylko nabrałem oddech, z czym miałem na początku problem, zdałem sobie sprawę, że na ślubnym kobiercu stanę, kuźwa, ze zdartym ryjem. Na szczęście śladu tam nie ma. Szczęśliwie też, w ogóle nie ucierpiała kurtka i spodnie, bo bym chyba te kundle rozniósł.

Dałem sobie jednak spokój i nieco otumianiony pojechałem dalej. Majka Włoszczowska nie takie kraksy miała i kończyła treningi.

Pogoda dzisiaj była rewelacyjna, lekko na plusie zrobiło się coś koło dziesiątej. Na polach już pełno żurawi. Idzie wiosna!

Za Stuchowem postanowiłem, że sprawdzę ten skrót, biegnący drogą pożarową. Pomyślałem sobie, że może z kilometr jeszcze urwę. Droga wkrótce okazała się ścieżką, później koleinami, później runem leśnym, a na końcu zasiekami z jeżyn. Jak zwykle się wpieprzyłem w chaszcze i jak zwykle się nie wróciłem. Prowadziłem rower wzdłuż pola z elektrycznym pastuchem i po jakiejś połowie godziny wyjechałem na polną ścieżkę do wsi o nazwie Kaleń. Tam skrzyżowanie, a jakże, nie sprawdziłem na mapie, zapuszczając się znowu w ostry teren. Jechałem na czuja, mając słońce raz po lewej, raz po prawej stronie, co oczywiście nie wróżyło nic dobrego. Ciągłe zsiadanie i prowadzenie roweru okazało się być coraz większym problemem, bo bark bolał coraz bardziej. Minęło znowu jakieś pół godziny, gdy okazało się, że wyjechałem... znowu w Kaleniu.



Postanowiłem trzymać się szosy i jechać normalnie do Świerzna. Wyszło tak, że pojechałem w przeciwną stronę do Paprotna. Zadupie takie, że szkoda gadać. Lubię takie miejsca. O tym, że dawno tam nikt nie zaglądał, świadczy oznakowanie drogowe, którego już się nie stosuje pewnie od około 20 lat.



Wioskę można zwiedzić też jadąc wąskotorówką z Gryfic do Pogorzelicy.

Wracając do wyjazdu, to plany miały się zmienić i miałem jechać na skróty do Rewala, na szczęście nie było drogi więc też w kolejne gawno nie wjechałem. Ale w Pobierowie byłem. Morze spokojne, słoneczko, brakowało tylko jeszcze piwka.



Powrót standardową trasą i ciągła walka z wiatrem wiejącym prosto w twarz. Moc była, ale musiałem robić częste postoje spowodowane bólem krzyża od ciężkiego plecaka.
Ale marudzę...