W poszukiwaniu guza
Najpierw gleba z nurkowaniem w kałuży. Jesienne ścieżki są na tyle zdradzieckie, że spod warstwy liści i wody nie widać krańca kostki brukowej. W efekcie wylądowałem w dość głębokiej kałuży, przez co but był cały przemoczony, spodnie i kurtka, a jakże! Szczęśliwie plecak foto przeżył.
No właśnie. Po co go zabrałem? Sam nie wiem, taka słota, że odechciewa się wszystkiego. Balast 5 kilowy na takim dystansie, faktycznie jest balastem. Zbędnym.
Później było dużo śmigania po lesie. Zmęczyłem się jak w poniedziałek w pracy, z tym że fizycznie, psycha dziś odpoczywała. Pokręciłem się tu i ówdzie, w poszukiwaniu okularów (nadzieja matką głupich). I tym razem planowo wyjechałem w Radzimiu. Krótki śmig szoską i ponownie do lasu. Tam zrobiłem pętelkę i dość zaskakująco wylądowałem na szosie do Reska.
Było już około pierwszej, więc trzeba było nadgonić czas. Dojechałem do Reska, a później już poważnie wymęczony zrobiłem pętelkę wzdłuż opuszczonego lotniska. Szoską dojechałem do obskurnych Płot, czy tam Płotów. Tam, nie mogłem znaleźć duktu do Potulińca i za karę zrobiłem rundkę asfaltem przez Łęczną do Wołowca. Wystarczyło tylko skręcić w lewo a nie prawo...
Ale tam. Ciemno sie robi, a przede mną jeszcze z 15 km. Na szczęście przez Miętno do Nowogardu droga już prosta. Na koniec dokręcenie ostatniego kilometra. Ledwo, ledwo. Dojechałem.
Dzisiejsza stówka chyba jedna z najcięższych.