Tydzień bezrowerowej depresji w końcu się zakończył. Całą piękną sobotę przeznaczyłem na bike'a. W planach miałem zrobienie w końcu jakiejś stówki, bo ostatnim razem zdarzyło się to bodajże w październiku. No a stówkę najlepiej machnąć nad morzem.
I tak się stało! W końcu. Budzik a 7 rano nastawiony, lecz po ciężkim tygodniu wstałem właściwie po dziewiątej. Zanim się wykulałem z łóżka, zjadłem śniadanko, ubrałem i spakowałem, była już dziesiąta. Grzebanie przy rowerze zajęło mi kolejne pół godziny. W tym tygodniu koniecznie muszę go zrobić. Wstyd tak jeździć już. Tylny hamulec nie odbija, linki przerdzewiałe, pancerze popękane. Nie wymieniałem ich już 2 lata. Dodatkowo zobaczyłem, że łożyska Hollowtecha już całkowicie zatarte i są do wymiany. Kupiłem już nowe, rok temu, ale nie było kiedy ich zrobić.
I tak wyjechałem wpół do 11. I to był pierwszy błąd. Drugi, to ten, że nie kupiłem mapy. Przeszukałem z pięć księgarń w Szczecinie, ale mapy Zachodniopomorskiego nie ma nigdzie.
W pewnym momencie, przed Kamieniem rozpętała się taka zamieć, że myślałem, żeby traskę troszkę skrócić. W żadnym wypadku jednak nie chciałem rezygnować. W poprzek zacinała krupa śnieżna, było tak gęsto, że momentalnie zrobiło się na polach biało. A ja jechałem dalej :) Tylko czasem musiałem zamykać prawe oko, bo kulki śniegu były nieco upierdliwe.
Wszystkie znaki na niebie i nie tylko, mówiły, żeby sobie odpuścić
Najlepsze jest to, że minutę później znowu świeciło słońce i przyszła wiosna.
O ile do Kamienia Pomorskiego przez Golczewo jechałem zgodnie z planem, o tyle zamiast jechać do Dziwnówka prosto, skręciłem na Pobierowo. Nie wiedziałem, że trasa ta jest dłuższa o co najmniej 7 kilometrów. Dodatkowo im bliżej morza, tym bardziej morski "halny" się nasilał i celniej trafiał w ryło. Przejechanie tego odcinka zajęło mi dobre pół godziny.
Ale fajnie, zmienność pogody tylko dodawała uroku całej wycieczce. Na polach na przemian, śnieg, woda i zielona trawa. Niby zima, ale czuć wiosnę pełną piersią.
Dojechawszy do Pobierowa, skierowałem się od razu na plażę. Pięknie!!! Pusta plaża, fale, słońce, chmury i wiatr. To co nad morzem najpiękniejsze.
Nad morzem byłem już porządnie przemarznięty. Pojechałem więc do jakiejś restauracji, chyba jedynej otwartej i zamówiłem sobie herbatkę z cytrynką i jajecznicę. Cytrynka mi spadła więc do herbatki już jej nie wrzuciłem :)
Powrót chciałem zrobić do Gryfic, nawet przejechałem 300 metrów, ale gdy zobaczyłem tablicę Trzebiatów 25km, podarowałem sobie, bo już nie chciałem jechać pod wiatr. To był kolejny błąd. Mogłem jechać i ewentualnie wsiąść w pociąg. No ale pojechałem z powrotem, tą samą trasą. Naładowany energetycznie, ciąłem z wiatrem migusiem. Jedna wiocha za drugą mijała tak szybko, że zanim się obejrzałem, byłem już w Kamieniu.
Tam zaliczyłem koleją wpadkę. Zamiast kierować się na Szczecin, pojechałem zupełnie gdzie indziej i w efekcie wylądowałem na jakiejś wsi. Nie chciałem się wracać, bo tego nie lubię, więc za radą miejscowego pana, pojechałem polną drogą do kolejnej wsi. Właściwie połowę trasy przeszedłem, bo koleiny były prawię po piastę, do tego jeszcze oblodzone. Tam popytałem jakąś panią, jak jechać do Golczewa, żeby się nie wracać. Powiedziała, żeby się jednak cofnąć, bo dojadę tam po 10 kilometrach. W rzeczywistości powrót do skrzyżowania to jakieś 5 kilo po masakryczny wicher, następnie jakieś kolejne 18 km do samego Golczewa.
Słońce już powoli zachodziło, a widoki były coraz piękniejsze. Nie robiłem już zdjęć, żeby jak najszybciej wrócić. Najgorsze, że już nie miałem nic do picia. W bidonie zostały kostki lodu a ja czułem odwodnienie. Wkrótce zjadłem już resztki i tego sorbetu, a w buzi znowu zawitał kapeć. A że była już prawie 19, to na wsiach wszystkie sklepy były pozamykane.
Znalazłem jednak jeden pod Golczewem, gdzie kupiłem litr pepsi i wodę. Zjadłem kanapeczkę od Milenki i wypiłem prawie wszystko. Pogadałem z miejscowymi pod sklepem o różnych sprawach :) i pocisnąłem dalej. W międzyczasie nastał mróz. Czułem już pałera i jechało by się dobrze, gdybym jeszcze czuł palce u rąk, ewentualnie u stóp też. Wcześniej ugadałem się z tatą Milenki, że jakby co mam dzwonić. I zadzwoniłem, kurde, no. Przez to czuję niedosyt, a moja męska duma została poważnie nadszarpnięta :) Przez 5 minut się rozgrzewałem i ciepełko w palcach znowu zawitało. Do Nowogardu jeszcze 21 km więc postanowiłem pojechać dalej i spotkać się z tatą po drodze. Było już ciemno, gwiazdy na niebie, wokół las i cisza. Droga równiutka, więc jechałem w miarę szybko. Spotkaliźmy się, kiedy do Nowo zostało 16km. Kurde, mogłem nie dzwonić. Czuję się trochę teraz jak pipa, no. Jest to moja osobista porażka.
Ale zakładaną stówkę zrobiłem, plus jeszcze trzy dyszki do zaległej piątkowej wycieczki.
Fajnie. Brakowało mi kontaktu z naturą, ciszy i fizycznego zmęczenia. Kiedy zrobi się cieplej i nie trzeba będzie nakładać tylu warstw ciuchów, zrobię 200km. Trzeba sobie tylko odpuścić zabieranie ze sobą lustrzanki i dwóch obiektywów oraz masy jedzenia, którego nie przejem.