Wpisy archiwalne w kategorii

Meridka moja

Dystans całkowity:18112.11 km (w terenie 3394.80 km; 18.74%)
Czas w ruchu:1018:08
Średnia prędkość:17.79 km/h
Maksymalna prędkość:52.02 km/h
Liczba aktywności:428
Średnio na aktywność:42.32 km i 2h 22m
Więcej statystyk

W odwiedzinach u Magdy

Sobota, 13 marca 2010 · Komentarze(2)
Taka fajna leniwa sobota i zostałem wyciągnięty na rower. Leżę sobie leżę i przychodzi mój Promyczek mówiąc "Gutek jedziemy". No to żem se poleżał jeszcze chwilkę, wstałem i nie ma lekko - pojechalimy do Magdaleny.

A u Madzi jak u Madzi. Dobrze że wziąłem plecak, bo znów godzinę dziewuchy przeglądały bluzeczki.

Ta jest fajna...


Ta też jest fajna, ale trochę, hmmm :/ mniej.


Kiedy padło zdanie "To chodź Madzia zrobimy u ciebie porządek w szafkach" wiedziałem co już będzie mnie czekać. Jak to zwykle bywa, łowy się udały i Milenka wrzuciła trochę fatałaszków na mój garb. Ponieważ jestem wyrozumiały, dostałem pozwolenie na uczestnictwo w babskich wieczorkach. :/ No. Bolerka latały z jednej na drugą, więc musiałem się skupić na czymś innym. A niby gdzie indziej, jak nie na podwórku u Jerzola.



Przy okazji pobawiłem się nowym obiektywem. W końcu. Mam już go prawie miesiąc, a jeszcze nie było okazji. Powiem tylko, że jest zajebiaszczy. Następnym razem trzeba poćwiczyć zdjęcia w ruchu, bo z tym jeszcze ciężko. W ferworze walki z maszyną, zahaczyłem o opuncję, która niespodziewanie spadła z parapetu, pozostawiając na moim tyłku i nogach kilkanaście bardziej lub mniej dorodnych igiełek. Wyciąganie ich zajęło mi dobre pół godziny, ale jak tylko skończyłem, mogliśmy znowu wsiąść na rowerki.





Przygotowania zajęły chwilkę. Nie obyło się oczywiście od tradycyjnego pompowania.





W tym momencie należy się znowu mały szacun Magdalenie, bo to już drugi raz wyszła pojeździć, a przecież nie mamy nawet wiosny.









Nasza wspólna jazda zakończyła się jak zwykle na krzyżówce, ale są plany na nieco dłuższe trasy. Się zobaczy.

Końcówka, czyli te 7 km do Nowogardu pod masakryczny wiatr. Przewodziła Milenka, bo jak ja jadę pierwszy to traci motywację. Na górkach było oczywiście liczenie w takt na cztery (w tym momencie nie mam prawa się odezwać), ale daliśmy radę. Kondycja Milenki rośnie, nie dziwota, dwa razy w tygodniu aerobik, rower, salsa w niedzielę robią swoje. Ach.. już niedługo wiosna i zwiewne sukieneczki, będzie czym oko cieszyć.

Fun for me

Piątek, 12 marca 2010 · Komentarze(2)
Nareszcie weekend! Nic nie będę robić. Pierdziu! W pracy była taka spina, że do końca marca zamierzam sobie to odbić i wcześniej kończyć. Kupiłem dzisiaj linki i pancerze, więc pozostaje mi tylko czekać aż hrabia klikus vel leżąca pałka przywiezie narzędzia.

Na razie pogoda brzydka, to nie będę targać się tym rzęchem do i z Szczecina. Co prawda ledwo to już jeździ, ale dzisiaj, na dobranoc, podczas gdy moja Piękna ćwiczyła pilates czy inne cuda, wyszedłem trochę rozprostować giry. Już na klatce mało co nie skręciłem kostki, ale później już był sam miodzik. Zmokłem po trzech minutach (tak jak chciałem) i śmignąłem sobie przez ciemny las do Karska i Ogorzeli. Fajnie. Tak jak miało być.

Tak sobie jechałem i nuciłem taki oto kawałeczek...


.

Nad morze

Niedziela, 7 marca 2010 · Komentarze(8)
Tydzień bezrowerowej depresji w końcu się zakończył. Całą piękną sobotę przeznaczyłem na bike'a. W planach miałem zrobienie w końcu jakiejś stówki, bo ostatnim razem zdarzyło się to bodajże w październiku. No a stówkę najlepiej machnąć nad morzem.

I tak się stało! W końcu. Budzik a 7 rano nastawiony, lecz po ciężkim tygodniu wstałem właściwie po dziewiątej. Zanim się wykulałem z łóżka, zjadłem śniadanko, ubrałem i spakowałem, była już dziesiąta. Grzebanie przy rowerze zajęło mi kolejne pół godziny. W tym tygodniu koniecznie muszę go zrobić. Wstyd tak jeździć już. Tylny hamulec nie odbija, linki przerdzewiałe, pancerze popękane. Nie wymieniałem ich już 2 lata. Dodatkowo zobaczyłem, że łożyska Hollowtecha już całkowicie zatarte i są do wymiany. Kupiłem już nowe, rok temu, ale nie było kiedy ich zrobić.

I tak wyjechałem wpół do 11. I to był pierwszy błąd. Drugi, to ten, że nie kupiłem mapy. Przeszukałem z pięć księgarń w Szczecinie, ale mapy Zachodniopomorskiego nie ma nigdzie.







W pewnym momencie, przed Kamieniem rozpętała się taka zamieć, że myślałem, żeby traskę troszkę skrócić. W żadnym wypadku jednak nie chciałem rezygnować. W poprzek zacinała krupa śnieżna, było tak gęsto, że momentalnie zrobiło się na polach biało. A ja jechałem dalej :) Tylko czasem musiałem zamykać prawe oko, bo kulki śniegu były nieco upierdliwe.



Wszystkie znaki na niebie i nie tylko, mówiły, żeby sobie odpuścić





Najlepsze jest to, że minutę później znowu świeciło słońce i przyszła wiosna.



O ile do Kamienia Pomorskiego przez Golczewo jechałem zgodnie z planem, o tyle zamiast jechać do Dziwnówka prosto, skręciłem na Pobierowo. Nie wiedziałem, że trasa ta jest dłuższa o co najmniej 7 kilometrów. Dodatkowo im bliżej morza, tym bardziej morski "halny" się nasilał i celniej trafiał w ryło. Przejechanie tego odcinka zajęło mi dobre pół godziny.














Ale fajnie, zmienność pogody tylko dodawała uroku całej wycieczce. Na polach na przemian, śnieg, woda i zielona trawa. Niby zima, ale czuć wiosnę pełną piersią.

Dojechawszy do Pobierowa, skierowałem się od razu na plażę. Pięknie!!! Pusta plaża, fale, słońce, chmury i wiatr. To co nad morzem najpiękniejsze.

















Nad morzem byłem już porządnie przemarznięty. Pojechałem więc do jakiejś restauracji, chyba jedynej otwartej i zamówiłem sobie herbatkę z cytrynką i jajecznicę. Cytrynka mi spadła więc do herbatki już jej nie wrzuciłem :)

Powrót chciałem zrobić do Gryfic, nawet przejechałem 300 metrów, ale gdy zobaczyłem tablicę Trzebiatów 25km, podarowałem sobie, bo już nie chciałem jechać pod wiatr. To był kolejny błąd. Mogłem jechać i ewentualnie wsiąść w pociąg. No ale pojechałem z powrotem, tą samą trasą. Naładowany energetycznie, ciąłem z wiatrem migusiem. Jedna wiocha za drugą mijała tak szybko, że zanim się obejrzałem, byłem już w Kamieniu.

Tam zaliczyłem koleją wpadkę. Zamiast kierować się na Szczecin, pojechałem zupełnie gdzie indziej i w efekcie wylądowałem na jakiejś wsi. Nie chciałem się wracać, bo tego nie lubię, więc za radą miejscowego pana, pojechałem polną drogą do kolejnej wsi. Właściwie połowę trasy przeszedłem, bo koleiny były prawię po piastę, do tego jeszcze oblodzone. Tam popytałem jakąś panią, jak jechać do Golczewa, żeby się nie wracać. Powiedziała, żeby się jednak cofnąć, bo dojadę tam po 10 kilometrach. W rzeczywistości powrót do skrzyżowania to jakieś 5 kilo po masakryczny wicher, następnie jakieś kolejne 18 km do samego Golczewa.



Słońce już powoli zachodziło, a widoki były coraz piękniejsze. Nie robiłem już zdjęć, żeby jak najszybciej wrócić. Najgorsze, że już nie miałem nic do picia. W bidonie zostały kostki lodu a ja czułem odwodnienie. Wkrótce zjadłem już resztki i tego sorbetu, a w buzi znowu zawitał kapeć. A że była już prawie 19, to na wsiach wszystkie sklepy były pozamykane.



Znalazłem jednak jeden pod Golczewem, gdzie kupiłem litr pepsi i wodę. Zjadłem kanapeczkę od Milenki i wypiłem prawie wszystko. Pogadałem z miejscowymi pod sklepem o różnych sprawach :) i pocisnąłem dalej. W międzyczasie nastał mróz. Czułem już pałera i jechało by się dobrze, gdybym jeszcze czuł palce u rąk, ewentualnie u stóp też. Wcześniej ugadałem się z tatą Milenki, że jakby co mam dzwonić. I zadzwoniłem, kurde, no. Przez to czuję niedosyt, a moja męska duma została poważnie nadszarpnięta :) Przez 5 minut się rozgrzewałem i ciepełko w palcach znowu zawitało. Do Nowogardu jeszcze 21 km więc postanowiłem pojechać dalej i spotkać się z tatą po drodze. Było już ciemno, gwiazdy na niebie, wokół las i cisza. Droga równiutka, więc jechałem w miarę szybko. Spotkaliźmy się, kiedy do Nowo zostało 16km. Kurde, mogłem nie dzwonić. Czuję się trochę teraz jak pipa, no. Jest to moja osobista porażka.

Ale zakładaną stówkę zrobiłem, plus jeszcze trzy dyszki do zaległej piątkowej wycieczki.

Fajnie. Brakowało mi kontaktu z naturą, ciszy i fizycznego zmęczenia. Kiedy zrobi się cieplej i nie trzeba będzie nakładać tylu warstw ciuchów, zrobię 200km. Trzeba sobie tylko odpuścić zabieranie ze sobą lustrzanki i dwóch obiektywów oraz masy jedzenia, którego nie przejem.

Przejazd

Piątek, 26 lutego 2010 · Komentarze(9)
Wcześniejszy wyjazd z pracy spożytkowałem bardzo słusznie, bo z przeznaczeniem na rower. Muszę jednak tutaj wyraźnie zaznaczyć, że ów wyjazd odbył się z ogromną pomocą mojej Ukochanej, bowiem jak przyjeżdżam do domu, to czeka na mnie już obiadek. Milenka więc jest dziewczyną naprawdę złotą.

Wyjechałem trasą na Wierzbięcin, bo jeszcze nie kupiłem mapy i nie chcę się nigdzie indziej zapuszczać. Oczywiście tak jak w Szczecinie hulało słońce, tak w Nowogardzie szarówka. Ale jechało się fajnie. Troszkę zmarzłem, nawet mocno, bo zaczęły mnie boleć od tego zęby, ale po ubraniu się było już spoko, chociaż nóżki jeszcze odmawiają czasem posłuszeństwa.

I tak dojechałem do Dobrej, tam już na sam początek pojawiają się ruiny zamku von Dewitzów. Postanowiłem, że zrobię więcej zdjęć innym razem, przy bardziej sprzyjających warunkach.











Powrót przez Błądkowo -> Ostrzycę -> Wierzbięcin do Nowogardu był już dużo szybszy.

Przejażdżka

Czwartek, 25 lutego 2010 · Komentarze(3)
Przejażdżka z Milenką do Kulic. Ładnie dzisiaj było, nawet wiosennie się ubraliśmy ale czasu było niewiele i zaraz zaszło słońce. Chciałem wypróbować dziś nową zabawkę, ale chyba poczeka ona na następną okazję.

Lelum polelum

Czwartek, 18 lutego 2010 · Komentarze(1)
Zima się kończy. Kurcze, no jak wracałem z pracy to pola już nie były tak zaśnieżone jak wczoraj. Zaczynają pojawiać się badyle, co oznacza, że wiosna tuż tuż. Niestety nie za bardzo się nafotografowałem. Dlatego mały muł z tego powodu.

Tak więc dziś znowu pojeździłem. Wcześniej skończyłem robotę, ale wyszedłem i tak późno, bo o 16:30. 15 minut zajęło mi grzebanie przy rowerze, bo prawie się już rozpada. No ale zabrałem ze sobą aparat i... g*wno wyszło, bo już ciemno. Tym bardziej jestem wściekły. Przy okazji pojechałem zobaczyć, jak tam się trzyma moje stado karibu. Muszę powiedzieć, że są spoko. Jedne jedzą, inne leżą.





Traska mokrą szoską, jak wczoraj, do Wierzbięcina i dalej do Bienic. Później się rozpadało i dzięki temu było pięknie! Tego mi brakuje, zimnych klimatów, ciszy, deszczu, wody w butach i przemarzniętych stóp.

A jak tam moja dieta?
Aaaa, jakoś leci. Ostatnie ważenie - 11 lutego i waga spadła do 67,5. Kilogram, nieźle, zważywszy na to, że przez ostatnie 2 tygodnie trochę się nawpieprzałem. Nie jestem pewien, ale możliwe, że przez tę dietę ostatnio coś choruję. W każdym bądź razie dostałem skierowanie na badania morfologii i cukru.

Przejaździk

Poniedziałek, 15 lutego 2010 · Komentarze(2)
W końcu przełamałem zimową chandrę. Pomimo ciemności, wilgoci i ogólnego przygnębienia zrobiło się te 15 km. Mało, ale lepszy rydz niż nic. Śnieg trzyma od 18 grudnia, jednak czuję w kościach, że idzie wiosna. Jestem pewien, że dzisiejszy wyjazd to prawdziwy początek sezonu :)

Dojechałem dzisiaj tylko do Wierzbięcina. Fajna droga, troszkę mokra i gdzieniegdzie resztki śniegu, ale jazda ogólnie miła. Łańcucha w ogóle nie słychać, bo mało że przesmarowany to jeszcze uszka przykrywała czapencja, którą Milenka kupiła mi na gwiazdkę. Niestety, baterie w halogenie wysiadły i dalsza jazda była niebezpieczna.

Poza tym, to w marcu trzeba zrobić koniecznie remont rumaków, bo jeżdżą tak trochę na słowo honoru.

Pajacowanie

Wtorek, 12 stycznia 2010 · Komentarze(5)
Pajacowaniem trzeba nazwać wypad na rower tak jak dziś. Od kilku dni, właściwie od ostatniej jazdy łaziło mi po głowie kolejne pojeżdżenie. Wczoraj zasypało cały Szczecin śniegiem, co moje pragnienie wręcz spotęgowało :) I tak skończyłem dzisiaj wcześniej pracę (9,5 godziny) i pojeździłem.

A jeździć się nie da. Miejscami śniegu po ośki, chodniki jako tako już odśnieżone, ale koło nadal grzęźnie. Tym sposobem dojechałem do ronda koło Wydziału Gier i Zabaw. Tam jakoś w lewo, prawo, lewo (inaczej: gdzie mniej ludzi) i byle bardziej odśnieżoną drogą do domu. Na chodniku, zwłaszcza w okolicach Maka unosi się zniewalający, różany zapach przypominający Toi Toje.

Na zdjęciu tego nie widać (i nie chciałem jeszcze dodatkowo pajacować z aparatem), ale jeździć po tym się nie da.





Tym sposobem, jutrzejszy wypad gdziekolwiek rowerem raczej się nie ziści. Chociaż kto wie...

Dieta 3R trwa już 11 dzień. Wczoraj miałem potworny kryzys. Tata Milenki strasznie kusił słodyczami. A to połamał czekoladkę, a to pomachał sernikiem, pysznym kurde. Znaczy chyba, nie wiem. Nie próbowałem. Doszedłem do wniosku, że chyba mnie sprawdza, czy będę dobrym mężem Królowej. Nie ugiąłem się w każdym bądź razie. Nasze wyrzeczenia chyba dają efekty, bo ja mówię, że Milenka wyszczuplała, a Milenka mówi że ja. Mam nadzieję, że nie jest to tylko węglowodanowa fatamorgana...

Dodatkowo zawziąłem się i robię pompeczki, brzuszki, na razie lekko, ale od lutego, łuhuhu! W każdym bądź razie nadchodzą zmiany! Wielkie, na tyle, że spora część planów z końca roku zostaje wykreślona.

Ale o tym innym razem. Oby nie było to coś takiego co podesłał Sentiescu

.

Dietetycznie

Czwartek, 7 stycznia 2010 · Komentarze(10)
Skromny obiadek, skromna przejażdżka. Niestety tylko na tyle mnie w dzień powszedni stać. Ważne, że walka z brzuchem trwa!



Traska standardowa jak z Milenką na Głębokie, tylko że do namalowanego ronda. Krótko, ale inaczej bym zamarzł.

A tak BTW, słyszałem w radio dzisiaj ciekawy patent na zimowe opony. Pomalować je i jeszcze o świeżej farbie przejechać po piachu.