W nocy obudziły nas dzwonki krów. Rano drwale cięli las w pobliżu namiotu. Wsiedliśmy na rowerki i od razu zjazd serpentynami do Sucevity. Tam zwiedzamy malowany klasztor wpisany na listę UNESCO.
Potem szukamy Pleszy - polskiej wioski. Wjeżdzamy gdzieś w las pod górę po głazach i w błocie, tak jak wskazuje mapa w przewodniku. Błądzimy i po 10km zawracamy. Jedziemy szosą przez Clit do Solcy. Zapominamy skręcić do Nowego Sołońca i robimy to dopiero w następnej wsi. Nareszcie można rozmawiać po polsku. Dialog ze sklepu: -Dzień dobry, jest arbuz? -Dzień dobry, nie ma. Siądźcie sobie chłopcy pod jabłonią a napijcie się zimnego piwka -:D
To siadamy i samkujemy Ciukasa. Dobre. Pijemy to piwko z miejscowymi i dowiadujemy się, że Plesza jest nie gdzieś tam, hen, gdzie byliśmy ale 2km od Nowego Sołońca. Targamy się pod górę bo nas lekko w słońcu to piwko ścięło. Plesza to wieś położona przy jednej drodze. Trochę tam stromo i kamienisto. Czyli na rower całkiem zajebiście. Odwiedzamy panią od słynnych beczek i korzystamy ze studni z wodą. Potem asfaltem do Gura Humurului i Voronetu. Tam oglądamy klasztor i z powrotem do Gury. Szukamy noclegu bo już późno i kierujemy się na Faceltani, ale jedziemy jeszcze dalej bo co chwila jakaś wieś. Nocka na polu kukurydzy. Na kolację to co wczoraj: puree z Ciuperceni, groszkiem i kukurydzą. Do tego standardowo - Ciuc - mój nowy przyjaciel. :D
Z rańca zaskoczyło nas śniadanie. Chleb z pasztetem i dżemem malinowym. Do tego herbatka z cukrem. Potem droga sama w sobie nudna.
Jedziemy przez Vama do Vatra Moldovitei. Tam zwiedzamy malowany monaster.
Potem kierujemy się na Sucevitę, ale oczywiście pomyliliśmy drogę i robimy 30km dodatkowo.
Wracamy przez Moldovitę do Vatry. Potem serpentyny na przełęcz. Widoki rewelacyjne. Postanawiamy tu zostać. Znaleźliśmy 5 prawdziwków. Będą do puree. Zapach powalający. Smak również.
Cisza. Słychać tylko dzwonki krów. Pijemy po litrze Ciuca. To chyba najlepszy browar w Rumunii. Śpimy na polanie pełnej dziewięćsiłów.
Lizevile->Josenii Bargaului->Prundu Bargaului. Zaczyna się miły podjazd. Kilka fotek koło Moresenii Bargaului
->Poiana Stampei. Idealnie gładki asfalt i jakiś rekordzik prędkości znowu trachnąłem. Boczny wiatr i starte klocki nie pozwoliły mi więcej dokręcić. I tak przypadkowo zatrzymałem się przed samochodem, a nie na nim. Dorna Candrenitor->Vatra Dornei. Całkiem ładne miasteczko, ale uciekamy do Argestru, gdzie jemy Ciorbę i smażony ser w panierce. Do tego piwko Skol (nie polecam) -> Iacobeni ->Mestecanis. Jakiś człowiek drze się do nas na drodze. Okazuje się, że chce nas przenocować nawet gratis. Wzbraniamy się bo chcemy jechać dalej. Ale daliśmy za wygraną. Na kolację zrobił nam Ciorbę i Mamałygę z Ciuperceni (grzybami).
Z samego rana zjazd do Lunca Ilvei. Następnie chcemy przejechać przez Przełęcz Granidita. Oczywiście, najpierw pojechaliśmy drogą główną, której na mapie nie było. Nadrobiliśmy dobre kilkanaście km pod górę i dotarliśmy do stacji Larion. Nic tam nie było oprócz zrujnowanych budynków, silosów, zdziczałych psów i zdziwionego człowieka. No to powrót do Lunca, żeby popytać o trasę. Okazało się że jest ona cała pokryta błotem i koleinami. Ale jedziemy. Tfu idziemy. Stromo tak, że odpoczywamy co 5 metrów.
Po półtorej godzinie czaimy, że to jednak nie tu. Wracamy i widzimy jakąś alternatywną ścieżkę. Rezygnujemy jednak, bo morale spadło do minimum. Rowery zabłocone, cali brudni i znudzeni. Minęło 3,5 godziny i 32km na liczniku. Wracamy do Lunca Ilvei, myjemy rowery i drogą przez Ilva Mare->Magura Ilvei->Poiana Ilvei->Ilva Mica. Łapie nas ulewa. Jesteśmy maksymalnie wkurzeni.. Feldru->Nepos->Nasaud->Cepari->Dumitra. Potem mamy kryzys. Łańcuchy skrzypią jak świerszcze, i na podjeździe brakuje nam wody. Szczęśliwie nagle 7 km zjazdu serpentynami do Bistritia. Tam zakupy. Woda, pasztet, chleb i Ciuc (piwko). Dajemy do Livezile i gdzieś dalej. Nocka na pastwisku. Jesteśmy jakieś 130km i 1 dzień do tyłu z planem.
Z rana postanowiłem szukać okularów. Były w schronisku. Zapomniałem o nich przy zawieraniu transakcji "browary za leje". Potem zjazd połoninami do Pasul Prislop. Gra kolorów niesamowita.
Nieco dalej spotykamy Davida z Kanady. Miły kolo. Pocisnęliśmy do Sesuri i potem w terenie 6km podjazdu do Pasul Rotunda. Następnie zjazd 14km do Valea Mare->Sant->i podjazd po kamieniach i w błocie w stronę Lunca Ilvei. Nocleg w zagrodzie u sympatycznego pana.
W nocy pioruny waliły tak często, że Senti się obudził i zaczął pytać co to. na 10 sekund było 12-15 grzmotów. Jak na jakiejś wojnie. Spaliśmy jak się rano okazało na jakimś stoku i wszystko, łącznie z nami zjechało na jeden koniec namiotu.
Z rańca musieliśmy zjechać jakieś 1,5km w dół serpentynami żeby zostawić psa. Senti męczył się z nim dobre 15 minut. Kamienie nie pomagały. W końcu trzeba było wrzucić na twardsze przełożenie i mu spitolić. Podjazd skończył się na przełęczy Prislop (1416m n.p.m.). Dygaliśmy 6 km tylko po to żeby zobaczyć ten słynny festiwal ludowy jaki akurat odbywa się w tym jedynym dniu w roku. Efekt: 20 samochodów turystów, cygańska rodzina sprzedająca jagody, dzieciaki mówiące po angielsku, ale tylko "Giz mi sam many" oraz 3 baby tańczące na cokole jakiegoś postkomunistycznego pomnika w rytm muzyki diskoakordeonowej.
W tej sytuacji postanowiliśmy pojechać w góry szlakami turystycznymi, na północ, do granicy z Ukrainą. I to była najlepsza decyzja całej wyprawy. Widoki powalające. Połoniny ciągnące się po horyzont. Chmury poniżej nas. Łał!
Spotykamy grupę Niemców pro-turystów. Ciśnieniomierz wskazuje 1699m n.p.m. i jedziemy ciągle pod górę. Zaczyna grzmieć. Rozbijamy się nieopodal schroniska. Nie minęło pół godziny a pogoda znowu się zmienia. I tak w kółko.
Mykamy do schroniska umyć się i po 4 browarki Neumarkt w plastikowych butelkach. III liga, ale 2 wypiliśmy i przelewamy do nich ciepłe mleczko, które dobrą strategią wytargałem od szefa. W zamian muszę mu wysłać jego zdjęcie :D. Zimno i do tego posiałem moje ulubione pomarańczowe laserowe bryle.
Trochę za Borsą->Pasul Prislop->schronisko.
PS. Odczepiam przyczepkę i jadę do schroniska. Dżizys! Jakbym wsiadł do Ferrari. Następnym razem wezmę tylko jedne galoty na zmianę i jadę bez bagażu.
Ja pierdolescu! Co za kraj! Dzień zaczynamy od świeżo zlepionego przez owczarza białego sera typu "Oridżinal".
Następnie kilka kilometrów zjazdu serpentynami. Widoki cudne.
Zwłaszcza dla bikerów
Dojeżdzamy do Budesti i Sarbi. Robimy fotki cerkwi i bram maramorskich.
Jedziemy do Barsany. Tu kolejna zabytkowa cerkiew. Wszystkie chyba wpisane są na listę UNESCO. Następnie Stramtura->Rozvalea->Sieu->Ieud. Tu znowu cerkiew tym razem XIV-wieczna (!). Fotka malowideł.
Bogdan Voda (cerkiew z XVIIIw.)->Salistea de Sus->Sacel. Znowu zjazd serpentynami. Widoki i piękne. Moisei->Borsa. Znowu dramat. Chyba najbrzydsze miasto na jakie do tej pory trafilismy. Droga z płyt. Sami Włosi, ale są też i Polacy. Czym prędzej chcemy stąd uciekać, ale miasto się ciągnie przez kilka kilometrów. Robi się ciemno, jesteśmy zmęczeni. Miejsca na nocleg nie widać. Zaczyna padać deszcz. Burza. Wokół widać tylko skały. Gdy już znajdujemy polanę, to okazuje się że od kilku kilometrów biegł za nami pies. Szczeniaczek. Ja nie mogę. Co za dzień. Pies nocuje z nami, bo przeciez nie zrzucimy go ze zbocza, chociaz taka mysl przechodzi mi przez głowę. Senti otwiera piwko. I pasztet. Tradycyjnie.
Ledwo wstaliśmy i od razu na nas czeka jebitny zjazd szutrowo-kamienistą drogą przez 10km. Potem jeszcze 3km zjazdu asfaltem. Dojeżdzamy do Frizia
i dalej do Baia Mare. Tam zakupy i czym prędzej uciekamy z tego obskurnego miasta. Dojeżdzamy do Baia Sprie i troche dalej, jednak potem standardowo zawracamy i kierujemy się na Surdesti. Robimy kilka fotek najwyższej starej cerkwi, która notabene wpisana jest na listę UNESCO.
Następnie długi, kilkunastokilometrowy podjazd przez Cavnic i trochę dalej. Cavnic jest tragiczne. Typowe obskurne, górnicze małe miasteczko. Czyli syf, brud, bieda, walące się dachy, rdza i powybijane okna.
Wjeżdżamy na szczyt, który ma prawdopodobnie 1057 m i tam targamy się na polanę. Nocleg u pasterzy. Widoki znów przepiękne. Do tego dostajemy świeże owcze mleko. Dokładamy jeszcze tradycyjnie pasztet i piwko Ursus i pełny relaks.
Wstaliśmy trochę później i pojechaliśmy do Sapanty.
Wesoły Cmentarz aka Cimitirul Vesel.
Co ciekawe sądząc po spojrzeniach turystów jesteśmy równie wielką atrakcją, a zwłaszcza przyczepka :)
Zwiedzamy wieś
Oczywiście pełno spojrzeń ciekawskich miejscowych
Potem decydujemy się jechać miłą szutrową traską przez góry. Ale wcześniej kosztujemy mamałygi i cykamy po piwku Timisoreana. Co ciekawe wyszło nas to taniej niż za wodę i czekolady w sklepie.
Następnie pojechaliśmy tą miłą ścieżka, ale okazała się nieco bardziej hardkorowa. Błoto, gruz, strumienie środkiem drogi czyli coś pięknego! To jeden z jej łagodniejszych odcinków
Oczywiście pomyliliśmy trasę i miejscowy drwal uświadamia nas że jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż powinniśmy być (zboczyliśmy jakieś 8-10km). Ale widoki rekompensują wszystko
Nocujemy na polanie pośród gór niedaleko (mam nadzieję) Baia Mare.
Wstaliśmy 5 rano czasu rumuńskiego. Kąpiel pod prysznicem. Na śniadanko makaron z węgierskimi papryczkami i norweską zupą pomidorową w proszku. Całość doprawiono rosołkiem z polskiej zupki.
Przed wyjazdem jakiś przypadkowy remontowiec skasował nas za nocleg. Myślał że jesteśmy jakimiś Niemcami czy Anglikami więc zażądał po 5 Euro. Ale jak usłyszał polską mowę to machnął ręką i spasował przy 5 Lei na głowę i 1 Euro. (1Leu to 1,4zł).
Satu Mare->ruchliwą drogą krajową do Botiz->Livada. Potem skręt w mniej ruchliwą do Orasul Nou. Miasto tragiczne. Jak na Dzikim Zachodzie. Jedna ulica, kurz, syf, pełno Włochów i Francuzów i ta tragiczna architektura. Różowe 4 kondygnacyjne domy jednorodzinne, cygańskie przedziwne dachy ze stali ocynkowanej itd. Zakupy: 4 czekolady po 2,5 lei, woda, 2 Ursusy i 4 bułki słodkie. Za to wszystko niecałe 30 zł. :D A myślałem że będzie taniej niż u nas.
Jedziemy dalej do Negresti Oas i Huta Certeze. Od tej pory cały czas podjazd serpentynami do granicy z Maramureszem, a następnie szybki zjazd 6km serpentynami do wsi Pietra. Znaleźliśmy polankę na wzgórzu. Tam po piwku i węgierskim winku. Widok na góry i nocleg pod starym wielkim bukiem. Fajnie.
Ostatnio zrobiłem się jeszcze bardziej leniwy i jakoś brak mi motywacji do jeżdżenia. Ale jak już gdzieś pojadę, to bardziej turystycznie. Lubię eksplorować nowe miejsca i uwieczniać je na fotografiach. Czasami się ścigam, ale bez żadnych sukcesów, ot tak dla rozrywki i zaspokojenia głodu rywalizacji. Mój fetysz to podjazdy, gubienie się w lasach, lądowanie w bagnach :)