W ramach majówki w Świnoujściu, kopnęliśmy się z Milenką po cesarskich kurortach Niemiec. Pogoda może i piękna, ale było "piekielnie" zimno, tak że w sumie mogłem zabrać jakieś dłuższe spodnie. No nic, nauczka na następny rok.
A u Niemców jakoś inaczej. Lasy czyste, drogi równe, ścieżki rowerowe wszędzie, szlaki oznakowane. Nawet teren całkiem wymagający.
Z wiekiem jednak człowiekowi odchodzi chęć śmigania dla samej frajdy, na rzecz pojechania coś przegryźć. A zjedliśmy nie byle co - jako, że nad morzem, to rybka musi być. W postaci kanapki z paprykarzem ale zawsze to ryba.
Frajda z żarcia niesamowita. Trzeba się cieszyć z byle czego, jak się nie ma formy na rower.
BTW, wiesz Guciu jak rozdzielić jabłko na połowy. Kurczę... cholera... Qrw... ...a, zjem sama.
Żeby nie było, że nie jechaliśmy, to oto dowód. Nad morzem i podjazdy 16-procentowe. Milenka cisnęła jak dzida i dała radę!
Tym sposobem dojechaliśmy do Koserow. No i powrót, bo mało że zimno to jeszcze święto i żadnego browarka nie kupiliśmy. A czaiłem się na Erdingera...
Randka z moją Ukochaną bardzo udana. Powolutku, bez pośpiechu pojechaliśmy sobie nad jeziorko do Maciejewa. Ptaszków w wolierze jeszcze nie ma ale za to latają pierwsze cytrynki. A to oznacza, że już wiosna.
Po drodze w lesie skręciliśmy nad jeziorko koło Godowa, o którym Milenka wspominała mi już wiele razy. Nie było nawet psów wałęsających się nam pod kołami. Tak więc bardzo miły i udany dzień!
Kawałek wolnego popołudnia, przeznaczony na rozruszanie się z Milenką. Na pożarówce chłopaki ostro ćwiczą podjazdy. Żeby mieć tylko więcej czasu, to by się też pośmigało.
Deszcze ubiegłego tygodnia zmyły z lasów ostatki liści. Przenikające zimno, bezwzględnie wdzierające się między konary zmurszałych drzew przegania w sen ostatnie tchnienia. Jeszcze gdzieniegdzie słychać stukot dzięciołów, harcujące w tarninie bogatki. Na polach coraz tłumniej gromadzą się sarny. Zimą będą je zamieszkiwać wielkimi rodzinami, wyszukując spod śniegowej pierzyny ostatnie łodygi rzepaku, które o tej porze roku mają zapewnić im egzystencję.
Tymczasem dwa niedźwiedzie wyszły dziś ze swej gawry. Dla nich na zimowy odpoczynek jeszcze za wcześnie, choć listopadowa słota zwykle kołysała je do snu. Tym razem wybrały się na poszukiwanie przygód, w miejscu, gdzie niegdyś książę von Dewitz przyjął lenno od Warcisława IV. Ciężka to była podróż i zdawać by się mogło, że bezowocna. Jednak myliłby się ten, który by tak uważał. Te dwa niedźwiedzie nie szły się posilić przed zimą. Zgromadziły potrzebne zapasy tłuszczu podczas ostatniego lata, które wyjątkowo obficie opływało w miód i ambrozję.
Te dwa niedźwiedzie...
...Aaaach kuźwa, co tam pajacować. Pojechaliśmy do Dobrej i tyle. Zimno i mokro.
Miało nie dojść już w ogóle do żadnego wyjazdu, bo jak się okazało, w przednim kole miałem kapcia. Podczas reperacji nagle się rozpadało, więc doszliśmy do wniosku, że dziś nie ma już co jechać.
Za to wziąłem się chociaż za renowację hamulca, który jak się okazało może jeszcze pociągnąć co najmniej przez zimę. Myślałem, że ułamany gwint śrubki regulacyjnej jest głównym powodem, że niby rewelacyjne avidy nie chcą działać, ale okazało się, że całe ramię nie odbija. Benzynka, szorowanko i smarowanko doprowadziło znowu je do stanu świetności. No prawie.
Tymczasem za oknem przejaśniało... Wyciągnąłem więc cudem Milenkę i pokaczaliśmy po naszej mieścinie.
Celem wycieczki było odnalezienie zagubionych wczoraj bryli. Cieszyłem się nimi dwa, może trzy miesiące. Odnaleźć się nie udało. Zimorodka też nie spotkałem. Ale przejechać się z Ukochaną jest bardzo fajnie. Nawet jak deszcz siąpi.
Wycieczka z Milenką dookoła krowy. Po południu wyjechaliśmy uczęszczaną ostatnio przez nas ścieżką na Jarchlino. Oprócz tego, że o tej porze bardzo tam kolorowo, to jeszcze bardzo ciekawie przyrodniczo. Widzieliśmy po drodze gila i zimorodka. Niestety nie było dane nam się bliżej mu przyjrzeć, bo zniknął zaraz w lesie.
Za Jarchlinem skręciliśmy w las. Głęboki las. Najpierw ledwo się jechało, potem już nieco lepiej. Planowo mieliśmy wyjechać w Radzimiu albo Słajsinie. Wyszło jak wyszło, 10-kilometrowym kółkiem zrobionym wokół pasącej się krowy dojechaliśmy znowu do Jarchlina. Powrót szoską.
Tak jak przewidywałem, dziś nadszedł ten dzień, że okulary zostały ostatecznie zgubione. Nie wiem jak to możliwe ale właściwie gubiłem je podczas każdej prawie wycieczki, choć zazwyczaj jakoś je odnajdywałem. Teraz szanse raczej małe...
Ostatnio zrobiłem się jeszcze bardziej leniwy i jakoś brak mi motywacji do jeżdżenia. Ale jak już gdzieś pojadę, to bardziej turystycznie. Lubię eksplorować nowe miejsca i uwieczniać je na fotografiach. Czasami się ścigam, ale bez żadnych sukcesów, ot tak dla rozrywki i zaspokojenia głodu rywalizacji. Mój fetysz to podjazdy, gubienie się w lasach, lądowanie w bagnach :)