Dzień wolny, więc postanowiłem zrobić sobie kawalerskie w inny sposób. Padło na wyjazd nad morze, jak zwykle do Pobierowa, bo tam trasa najkrótsza, a mi się tak jakoś ostatnio nie chce jeździć.
Jazda była ułańska, z lotem przez kierownice i ostrą glebą. W Błotnie jechałem sobie odprężony trzymając kierę dość wąsko. Nagle za mną wyskoczył nie wiadomo skąd wilczur, obracam się, a tam jeszcze bokser. Jedyne co pamiętam to niekontrolowany slalom i gwiazdki.
Przyrżnąłem dość ostro, na tyle, że siłownię mogę sobie co najmniej na tydzień odpuścić. Zdarta rękawiczka i górna część ochraniacza na buty. Stłuczony bark, stłuczone kolano i udo, do tego jeszcze boli mnie łeb i szczęka. Lampka Milenki nosi znamię kraksy, oczywiście pękło mocowanie.
19 kilometr, kurde i już taka lipa. Jak tylko nabrałem oddech, z czym miałem na początku problem, zdałem sobie sprawę, że na ślubnym kobiercu stanę, kuźwa, ze zdartym ryjem. Na szczęście śladu tam nie ma. Szczęśliwie też, w ogóle nie ucierpiała kurtka i spodnie, bo bym chyba te kundle rozniósł.
Dałem sobie jednak spokój i nieco otumianiony pojechałem dalej. Majka Włoszczowska nie takie kraksy miała i kończyła treningi.
Pogoda dzisiaj była rewelacyjna, lekko na plusie zrobiło się coś koło dziesiątej. Na polach już pełno żurawi. Idzie wiosna!
Za Stuchowem postanowiłem, że sprawdzę ten skrót, biegnący drogą pożarową. Pomyślałem sobie, że może z kilometr jeszcze urwę. Droga wkrótce okazała się ścieżką, później koleinami, później runem leśnym, a na końcu zasiekami z jeżyn. Jak zwykle się wpieprzyłem w chaszcze i jak zwykle się nie wróciłem. Prowadziłem rower wzdłuż pola z elektrycznym pastuchem i po jakiejś połowie godziny wyjechałem na polną ścieżkę do wsi o nazwie Kaleń. Tam skrzyżowanie, a jakże, nie sprawdziłem na mapie, zapuszczając się znowu w ostry teren. Jechałem na czuja, mając słońce raz po lewej, raz po prawej stronie, co oczywiście nie wróżyło nic dobrego. Ciągłe zsiadanie i prowadzenie roweru okazało się być coraz większym problemem, bo bark bolał coraz bardziej. Minęło znowu jakieś pół godziny, gdy okazało się, że wyjechałem... znowu w Kaleniu.
Postanowiłem trzymać się szosy i jechać normalnie do Świerzna. Wyszło tak, że pojechałem w przeciwną stronę do Paprotna. Zadupie takie, że szkoda gadać. Lubię takie miejsca. O tym, że dawno tam nikt nie zaglądał, świadczy oznakowanie drogowe, którego już się nie stosuje pewnie od około 20 lat.
Wioskę można zwiedzić też jadąc wąskotorówką z Gryfic do Pogorzelicy.
Wracając do wyjazdu, to plany miały się zmienić i miałem jechać na skróty do Rewala, na szczęście nie było drogi więc też w kolejne gawno nie wjechałem. Ale w Pobierowie byłem. Morze spokojne, słoneczko, brakowało tylko jeszcze piwka.
Powrót standardową trasą i ciągła walka z wiatrem wiejącym prosto w twarz. Moc była, ale musiałem robić częste postoje spowodowane bólem krzyża od ciężkiego plecaka.
Ale marudzę...