Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2010

Dystans całkowity:566.54 km (w terenie 92.50 km; 16.33%)
Czas w ruchu:31:38
Średnia prędkość:17.91 km/h
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:43.58 km i 2h 26m
Więcej statystyk

Majówka kulinarno-rowerowa cz. 3

Poniedziałek, 3 maja 2010 · Komentarze(2)
Dziś rano obudził nas deszcz. Szkoda, bo chcieliśmy sobie jeszcze pojechać nad morze do Poddąbia. Może i bym się wykąpał, a tak z planów lipa. Zaciągnęło się dość mocno i deszcz padał coraz bardziej obficie. Pozostało nam się tylko spakować, skoczyć po batony i w drogę do Słupska. O dziwo nastawienie Milenki bardzo pozytywne, widać, że jeszcze była nieświadoma jazdy w takich warunkach.

Wystarczyło 15 minut, żeby poczuć jak wszystko chlupie. W butach jezioro, palce zgrabiałe od zimna, a przed nami 25 kilometrów. Prawie całą drogę prowadziłem, jednakże przed Słupskiem, na ruchliwej drodze puściłem Milenkę przodem i mało co mi serce nie pękło, kiedy zobaczyłem, że lajkrowe spodenki wyglądają teraz jakby zrobione z lateksu. Dodatkowo, każdy przejeżdżający samochód rozpylał na nas dodatkową chmurę wody. Pojawiły się więc i pierwsze łzy, ale siła woli zwyciężyła i po dotarciu na PKP (tam kebab) znów zagościł u Milenki uśmiech.

Jak się okazało, nie byliśmy jedynymi wracającymi rowerami podobną trasą. Tak jak i my, przemokniętych bajkerów było około piętnastu. Niektórzy wracali aż z Łeby.

Przebraliśmy się w co się dało. Milenka założyła moje moro, laczki i w taki sposób dała radę dotrzeć do Nowogardu. Masakra :) Ale fajnie. Przygoda musi być, będzie co sobie przypominać za rok. Jak przystało na majówkę z akcentem kulinarnym, Milenka kupiła na drogę najnowsze wydanie Kuchni. A może i coś upichci :)





Szkoda, że jedziemy


W przyszłym roku kolejny park. Może Biebrzański?


Ten dzień umocnił nas w przekonaniu, że trzeba w końcu kupić jakieś autko.

Majówka kulinarno-rowerowa cz. 2

Niedziela, 2 maja 2010 · Komentarze(1)
Obudziłem się z myślą, że jest już prawie południe. Na szczęście było przed ósmą, więc dnia nie straciliśmy. Orzeźwiający prysznic, śniadanie, zaległości w postaci oblekania poduszek i już byliśmy gotowi do jazdy. Dziś mieliśmy w planach wtargnięcie do parku. Jako, że rano rower coś jedzie ciężko, Milenka podsunęła pomysł, czy by czasem jeszcze nie skoczyć na lody i kawusię. Jakże mógłbym odmówić mojej damie. Chwilę później zajadaliśmy się lodami usteckimi w Rowach. Milenka wzięła sobie trzy najlepsze smaki, a mnie trzy najgorsze. I tak były dobre, kawusia również.

Naładowani energią i pozytywnymi doznaniami smakowymi ruszyliśmy piaszczystym, czerwonym szlakiem przez park. Minęliśmy kilka jezior - Gardno, Dołgie Duże i Małe.













Świetne widoki, cały czas przez las. Co prawda sporo ludzi, ale ogólnie ci na rowerach, bardzo pozytywnie nastawieni. Jeden pan, na emeryturze jadący chwilkę z nami, jedzie przez całe wybrzeże. Pokręciliśmy się po tamtejszych ścieżkach i dojechaliśmy do latarni w Czołpinie. Niestety zamknięta, więc jedziemy zwiedzać wydmy.

Parking na rowery oczywiście płatny, zresztą tak jak i sam wstęp. Dziwne, bo żadnych stojaków na rowery nie widzieliśmy, więc po zapytaniu pań kasujących, dostaliśmy dyspensę :)











Same wydmy rewelacja. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się czegoś takiego. Dawno chodziło mi po głowię zwiedzenie tego miejsca i powiem, że przerosło to moje oczekiwania. Wrażenia jak na pustyni. Krajobraz, choć diametralnie inny, bardzo mi przypomina ten z okolic wulkanu na Teneryfie. Czuje się taką pustkę, pomimo tego, że na szlakach tłumy. Może przez to, że niemal jedynymi mieszkańcami tych okolic są trawy i powykręcane sosny.

Pozostaje niedosyt, że nie dotarliśmy nad samo morze, ale to trzeba sobie zostawić na pieszą wycieczkę innym razem. Może jesienią, gdy będzie tam pusto.

Po wydmach nastała kolej na Kluki, wieś w której znajduje się skansen z tradycyjnymi Słowińskimi domami z muru pruskiego.









Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że w dniach 1-3 maja odbywa się tam "czarne wesele", podczas którego można zakosztować tradycyjnego jadła. Ding! Żaróweczka się zapala, na ustach Milenki pojawia się uśmieszek konesera :) Niestety, przyjeżdżamy za późno. A może i na szczęście, bo pomimo tego, że na ulicy tłok i wszyscy już wracają, ledwo możemy się jeszcze tam poruszać. Oczywiście za sam wstęp trzeba słono zapłacić. My znów mamy wjazd za free, z racji późnych godzin popołudniowych.

Trzeba przyznać, że chaty są kapitalne. Przyznam, że chciałbym kiedyś w takiej mieszkać. Ale jeszcze bardziej kapitalny był obiad w pobliskiej restauracji, serwujące dania miejscowe, czyli takie, które w nazwie mają dużo e-umalutów i ogólnie śmiesznie brzmią po kaszubsku. Zamówiliśmy oczywiście dorsza w duszonce z ziemniaków, cebuli i boczku. Niebo w gębie. Porcje jak na nas trochę małe, ale za to też ceny śmiesznie niskie. Do popicia kwas chlebowy. Na dokładkę chleb ze smalcem, jednak, to akurat im za bardzo nie wyszło, bo i chleb lipny i smalec nie taki. Ale ogólnie wielki pozytyw na piątaka z plusem.

Wracamy przez Smołdzino. Fajna droga z płyt. Na horyzoncie jednak kusi mnie góra, widoczna chyba z każdego miejsca w okolicy - Rowokół. Co prawda, planowałem to na jutro, ale dlaczego by nie skorzystać po drodze :) Po dojechaniu na miejsce jednak zrezygnowaliśmy, bo ścieżka na nią prowadząca ledwo nadawała się do przejścia. O rowerach nie było mowy. Tak więc wróciliśmy szosą prowadzącą przez wsie do domu.









Bardzo fajny dzień i piękna pogoda. Muszę przyznać, że Milenka okazała się niezwykle dzielna. Chyba najdzielniejsza dziewucha jaką znam :) Moja kochana! 67 kilometrów z czego ponad połowa po gruncie to nie byle co. Najważniejsze jest to, że cała trasa została przejechana z uśmiechem na ustach, a to dla mnie największa nagroda. No i w końcu nie boimy się piachów!

Majówka kulinarno-rowerowa. cz.1

Sobota, 1 maja 2010 · Komentarze(0)
Nastał czas majówki. W końcu, długo oczekiwanej można powiedzieć. Postanowiliśmy w tym roku nie jechać na Bornholm, wybraliśmy więc Słowiński Park Narodowy.
Zapakowaliśmy rowery w ukochany pociąg i o siódmej wyruszyliśmy do Szczecina Dąbia. Tam przesiadka w stronę Słupska i jedzim.

Dzień wcześniej skroiliśmy 5 kawałków schabu, 5 kawałków karkówki do tego dodaliśmy 5 kiełbas i 2 kaszanki od Czosnowskiej. Czyli trochę mniej niż rok temu. W końcu dieta!

Pogoda zapowiadała się nieciekawie, od tygodnia trąbili o deszczach. O dziwo zapowiada się pięknie.

Ze Słupska ruszyliśmy już na rowerach w stronę Objazdy, mijając przy okazji piękne meandry rzeki Słupi. Nasza kwatera główna okazała się całkiem niezła. Czysto i przyjemnie, tyle tylko, że nie było ręczników i talerzy. Jednakże gospodyni okazała się osobą bardzo sympatyczną i raz dwa nam wszystko przygotowała. Ba, zapytała nawet czy chcemy mydło. To jednak już wzięliśmy, tak jak i szczoteczkę i srajtaśmę ;) Ze Słupska do Objazdy wyszło nam już jakieś 25km, w związku z czym dziś postanowiliśmy ruszyć się w okolice. Padło na Ustkę i Szlak Zwiniętych Torów. O samym szlaku można przeczytać w bikeBoardzie (ja czytałem kiedyś i przed wyjazdem nic już o tym nie wiedziałem). Jednak zaskoczenie miłe, bo droga prowadzi starym nasypem kolejowym przez malownicze miejsca.



W Ustce zrobiliśmy sobie popas na gofra, a następnie obiad w restauracji umiejscowionej w porcie. Ceny jak ceny, ale sam posiłek rewelacja. Jako że nad morzem, zamówiliśmy dorsza, ja z owocami morza, Milenka z borowikami i zapiekanym serem. Najedliśmy się porządnie, aż się nie chciało wstawać. No ale wstaliśmy, połaziliśmy trochę i skoczyliśmy na lody. Usteckie. Bajka! Dawno nie jadłem takich dobrych. Polecam, nie tylko w Ustce.







Od tego momentu w Milenkę wstąpiło jakby drugie życie i jazda powrotna po piachach nie sprawiała żadnego problemu. Zatrzymaliśmy się jeszcze w połowie drogi na małe leżenie i relaksik.







We wsi kupiliśmy jeszcze 3 piwka - 2 Specjale i jednego lokalnego Kanclerza. Zanim zdążyłem je rozlać, Milenka kimała już na dobre. To położyłem się obok, niby na chwilę, i tak już spaliśmy do rana. Co tam, nie umyci i w ciuchach "roboczych" z poduszką gdzieś tam na podłodze. Prawie 60 kilometrów, a styrałem się jak przy szybszej stówce :)

Dzień pierwszy udany. Przy okazji odkryłem patent na dłuższe wycieczki z Milenką - trzeba obrać sobie cel kulinarny. I to nie byle jaki. Na snickersa mogła się złapać jeszcze w tamtym roku. Teraz już się kobita wycwaniła :)