Ostatni dzień wyprawy przeznaczyłem na zrealizowanie jednego ze swoich skromnych na ten rok celów - przejechanie najkrótszą trasą z domu do domu, tfu, z Gorzowa do Nowogardu. Udało się namówić też klikusa, który jechał do Szczecina.
Traska miała oczywiście małe modyfikacje, i zamiast 120 km, wyszło 125, bo do Pełczyc jechaliśmy asfaltem - szybciej i wygodniej na slickach. Do Dolic dojechaliśmy w nieco powyżej 2 godziny, co jest całkiem spoko wynikiem, zważywszy na to, że ponad 500km mieliśmy już w nogach.
Potem to masakra - google tego nie pokazało, ale przez kilka wsi mielismy do czynienia z kocimi łbami, takimi co się nie śnią nawet po nocach. Klikus po jakichś 8 km skręcił na Stargard, a ja jeszcze przez kilka wiosek borykałem się z tym spowalniaczem. Nie obyło się też bez zgubienia, pomimo tego, że jechałem z GPSem. Na leśnej drodze za budowaną fermą norek, skręciłem w złą drogę i w efekcie wylądowałem w Nowej Dąbrowie. Na szczęście wielka strata to nie była, bo gładko dojechałem do Maszewa i stamtąd do domu.
Koniec złudzeń - dziś mamy być w Gorzowie, wszyscy na tak, więć ciśniemy ile wlezie.
A jechało się przednio - asfalty tu są nie tylko gładkie ale i redundantne. Tak, że jak na wale nawali krowa, to można zjechać 5 metrów obok. Kurde, a po polskiej stronie krzaki...
Co by nie było, szwabski obiadek zjedzony, piwko przetestowane. Nazwy nie pomnę, ale Diesel chłopaków i tak lepszy. W Kostrzynie znowu szok. Jedziemy sobie ścieżką i jeb...
Ostatnio zrobiłem się jeszcze bardziej leniwy i jakoś brak mi motywacji do jeżdżenia. Ale jak już gdzieś pojadę, to bardziej turystycznie. Lubię eksplorować nowe miejsca i uwieczniać je na fotografiach. Czasami się ścigam, ale bez żadnych sukcesów, ot tak dla rozrywki i zaspokojenia głodu rywalizacji. Mój fetysz to podjazdy, gubienie się w lasach, lądowanie w bagnach :)